Orle gniazdo

Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska szukając nowych siedzib dla swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów. Pochód zamykały zbrojne oddziały pieszych łuczników i oszczepników. Podobna straż ubezpieczała obie strony wędrujących plemion.I tak szli dzień za dniem, niepowstrzymani jak mrowie, torując sobie toporami drogę wśród puszczy i przeprawiając się w bród przez wszystkie napotkane rzeki. Zawieje śnieżne wymroziły ich zimą, wiosenne deszcze wysiekły, a teraz piekło upalne słońce lipcowe.

 

Na czele konnej drużyny jechali wodzowie plemienni, trzej bracia rodzeni: Lech, Czech i Rus. Każdy z nich, choć na swój sposób dorodny, inny prezentował wygląd i naturę: Lech szczery i pogodny, Rus milczący i zamknięty w sobie, Czech niespokojny, bystry i ruchliwy.W południe całe plemię przeprawiło się przez niewielką rzekę, która srebrzystą wstęgą łączyła z sobą łańcuch drobnych, malowniczych jezior przebłyskując wśród drzew w prawo i w lewo. Puszcza rzedła coraz bardziej i wreszcie urwała się, jakby ucięta toporem.Przed oczyma idących roztoczyła się piękna i rozległa dolina, a w jej głębi wznosiło się kilka niezbyt wysokich pagórków oblanych wokół wieńcem niewielkich jezior. Na najwyższym wzgórzu wznosił się potężny, stary dąb. Lechowi aż oczy roześmiały się na widok tej uroczej krainy i wstrzymał bezwiednie konia.

A oto od strony najbliższego jeziora wzbił się nagle w górę srebrnopióry ptak, potężny biały orzeł niosący zdobycz w szponach, i zatoczywszy szerokie koło nad samotnym dębem na wzgórzu osiadł na jego szczycie witany radosnym kwileniem piskląt. Rus porwał łuk i wspiął konia do galopu, ale Lech położył mu łagodnie dłoń na cuglach.

— Zaczekaj, mój bracie! Oto sam Bóg najwyższy, gromowładny i wszystkowidzący Światowid zsyła nam znak swój widoczny. Tego orła białego przyjmuję za godło ludu swego, a wokół dębu zbuduję gród swój książęcy i od orlego gniazda Gniezdnem go nazwę.

Wojowie i starszyzna wznieśli na znak zgody trzykrotne „hura”, ale brat książęcy, Rus, zmarszczył sokole brwi i po namyśle tak oto odpowiedział:

— Piękna to jest dolina, ale nas jest mnogo jako piasku w tych jeziorach, nie wyżywi wszystkich ta ziemia.

Więc zrobili wiec wszystkich wojów i starszyzny rodów i uradzili zgodnie, iż Lech zostanie tu ze swym ludem, a Czech i Rus pójdą dalej szukać dla swych plemion innych dziedzin. Nazajutrz, pożegnawszy się, Czech i Rus odjechali ze swymi wojami.

A tymczasem na rozkaz knezia Lecha w okolicznej puszczy co dzień dudniły topory i poszóstnę zaprzęgi wołów zwoziły na wzgórze z orlim gniazdem potężne pnie dębowe, strzeliste sosny żywiczne i wysmukłe, twarde buki. Nim jesień uzłociła okoliczne bory, już gród książęcy, Gniezdno, stał na najwznioślejszym wzgórzu.

A para białych orłów, jakby wyczuwając, iż są dla tego ludu świętymi ptakami, zaprawiała spokojnie swe młode pisklęta do lotu.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

 

Założenie Poznania

Kilka długich lat upłynęło już od chwili, gdy trzej bracia, Lech, Czech i Rus, pożegnali się ze sobą.Nadeszła pogodna, złota jesień – okres myślistwa. Lech zabrał swoją drożynę i wyruszył na wielkie łowy. Za drużyną powlokły się wozy na upolowaną zwierzynę oraz piesi łucznicy i oszczepnicy, jako że czasy nie były zupełnie spokojne. Skierowali się na zachód i wkrótce wkroczyli w ogromną puszczę. Raz po raz pomykała przez drużyną książęcą to gromada płochliwych saren, to jeleń rogacz. Niekiedy ziemia zadudniła od ciężkiego truchtu stada żubrów lub turów. Wtedy puszcza napełniała się psim jazgotem, tętentem kopyt końskich i graniem rogów myśliwskich obwieszczających triumf łowiecki.Trzeciego dnia rano, w pogoni za potężnym turem, dotarli aż do ujścia rzeki Cybiny do Warty, gdzie leżała wioska rybaków i bobrowników książęcych, Stragona. Nagle od północy zabrzmiał wśród puszczy daleki odgłos rogów.

— Któż to być może? — ozwał się kneź Lech — czy nie zabłąkał się który z wojów naszych?

Wojowie popatrzyli wokół siebie — byli wszyscy. Wozy ze zwierzyną również nadciągały skrzypiąc kołami po leśnych wykrotach. Za pierwszym rogiem ozwał się drugi i trzeci.

— Wróg to pewnie jakiś najechał ziemie nasze — rzekł kneź Lech, po czym kazał cofnąć się na skraj lasu i przygotować się do odparcia napaści. Łucznicy i oszczepnicy skryli się za drzewami, a wojowie przygotowali łuki i miecze i uformowali szyk bojowy. A tymczasem granie rogów było coraz liczniejsze i coraz bliższe. Wiatr donosił już tętent kopyt końskich i gwar ludzi. Wreszcie wychyliła się z puszczy spora drużyna wojów. Na jej czele jechali dwaj wodzowie. Zdążali wprost ku Stragonie.

Kneź Lech rozkazał swym wojom zadąć na rogach hasło bojowe, po czym zwinąwszy dłoń w tubę zakrzyknął:

— Kto jesteście i czego szukacie na obcej ziemi?

— Ziemia to niczyja, a czego szukamy, to rzecz nasza! — ozwał się któryś z jadących.

Nie było na co czekać. Na rozkaz knezia Lecha zawarczały pierwsze groty łuczników, a on sam razem z drużyną uderzył jak wicher na wroga. Już miały się skrzyżować wzniesione w górę miecze, gdy nagle Lech rzucił broń na ziemię i krzyknął radośnie:

— Czech! Rus! Brać moja! Bywajcie!

Zdumieli się wojowie obu drużyn, a potem schowawszy miecze zaczęli się witać. A trzej bracia, Lech, Czech i Rus, padli sobie w ramiona i ściskali się długo i serdecznie.

Kneź Lech postanowił godnie uczcić spotkanie z braćmi, rozkazał więc rozpalić ogniska i piec nad nimi na rożnach sarnie i jelenie udźce. Przy jadle i miodzie rozwiązały się języki, więc Czech i Rus na przemian jęli opowiadać o kilkuletnich swoich wędrówkach wśród Słowian za Odrą. Byli u Ranów na wyspie Rugii i u Radarów w świętym grodzie Swarożyca w Radogoszczy, i w Dyminie u Czrezpienian, i u Obodrzytów w Dąbinie, i u Wagrów w Lubece.

— Wszyscy oni opowiadał Rus — połączyli się razem i dzielnie gromią Germanów, których my zowiemy Niemcami, jako że mowy naszej nie znają.

— Pomagaliśmy im w bojach, a teraz wracamy z licznymi darami — dodał Czech.

— Zdrowie wasze, bratowie! — ozwał się Lech wznosząc w górę srebrną czarę z miodem — w wasze ręce, Czechu i Rusie!…

Gdy kubek z miodem obiegł w krąg zgromadzonych przy ognisku kneziów, Lech znów zabrał głos:

— Dzień dzisiejszy pozostanie na zawsze w pamięci naszej, w tym bowiem dniu poznan był po wielu latach rozłąki brat mój Rus i brat mój Czech. Na pamiątkę tego spotkania zbuduję na miejscu wioski Stragony nowy gród warowny i nazwę go Poznan.

— Hural…hura! — wykrzyknęli na znak radości i zgody wszyscy wojowie.

— Niech żyje nowy gród Poznan!

— Niech żyje kneź Lech!

I znowu srebrna czara z miodem obiegła w krąg zebraną starszyznę.

Wiosną następnego roku kneź Lech zbudował na prawym brzegu Warty warowny gród Poznan. Na podgrodziu zaczęli wznosić swe domy rzemieślnicy i kupcy. W ten sposób powstało miasto Poznań, które z czasem przekroczyło lewy brzeg Warty i tu się najbujniej rozbudowało.

A podanie o założeniu miasta trzech braci znalazło później swój wyraz na jednej z wieżyczek ratusza poznańskiego, gdzie widnieją trzy dostojne głowy nakryte wspólnym kołpakiem.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

 

O czym szumią rogalińskie dęby?

Kiedy Lech, Czech i Rus nacieszyli się już do woli spotkaniem i opowiedzieli sobie wszystkie przygody,które przydarzały im się od czasu rozstania, postanowili udać się wspólnie na dalsze łowy. Podążyli wzdłuż Warty na południe, gdzie wedle wieści miejscowych kmieci rozciągała się puszcza rozległa i zwierza wszelakiego huk był nieprzebrany.

Minąwszy rzeczkę Koplę, która od wschodu wpadała do Warty, wjechali w ogromną dąbrowę, tak gęstą, że trzeba było nieraz toporem torować drogę dla jezdnych i wozów. Pod rozłożystymi konarami dębów odwiecznych, buków i grabów półmrok panował i cisza jakby w świętym chramie.

Naraz załomotały łamane gałęzie, zadudniła głucho ziemia mchami zielonymi ustrojona i z puszczańskiego ostępu wypadło wielkie stado łosi. Na czele pomykał byk ogromny, złożywszy na barku potężne rogi, szerokie jak łopaty. Zajazgotały psy, jęknęły cięciwy łuków, zafurkotały strzały i cała puszcza rozbrzmiała naraz wrzawą myśliwską.

Hej, łowy, łowy wspaniałe! Puszczańskie gody dzielnych wojów słowiańskich!

Trzej bracia kneziowie wysforowali się naprzód.

— Ale rogal! Niechybnie piętnastolatek! — zakrzyknął z uznaniem Lech.

— Takiegom jeszcze w życiu swym nie widział — dorzucił Rus, pomykając cwałem za zwierzyną.

Co chwila jakiś rogacz lub klępa ugodzone śmiertelnie strzałą wspinały się dęba i waliły z żałosnym jękiem na leśne poszycie. Reszta stada z rogaczem-przywódcą pomykała dalej.

Naraz puszcza urwała się, mrok ustąpił słońcu. Wpadli na rozległą, kolistą polanę, na środku której rosła niewielka kępa drzew. Tu kneziowie, jako że na śmiglejszych jechali rumakach dopadli wreszcie rogacza. Zwierz widząc, iż nie ujdzie pogoni wsparł się zadem o pień starodębu i pochylił łeb Uzbrojony w potężną koronę rogów, gotując się do walki śmiertelnej.

Trzej knieziowie zdarli gwałtownie cugle rumaków i trzy oszczepy wzniosły się ku górze, mierząc wprost w pochylony kark łosia. Nagle Lech krzyknął ku braciom:

— Stać! Nie zabijać! Gaj to święty!

Opadły wzniesione prawice i trzej jeźdźcy cofnęli się z lękiem. Za potężnym rogaczem wyglądało spośród dębiny kamienne oblicze posągu. Lech zeskoczył z konia, zdjął kołpak zdobny w białe orle pióra:

— Bądź pozdrowiony, Światowidzie, boże ojców naszych! — zawołał bijąc potrójne pokłony.

Czech i Rus poszli za jego przykładem:

— Chwała ci, Światowidzie!

Nadciągnęli z puszczy wojowie obu drużyn, a każdy spojrzawszy przed siebie, czynił to samo, co wodzowie.

— Chwała ci, Światowidzie, boże ojców naszych! — rozlega się raz po raz.

A potężny rogacz widząc, że nic mu tu nie zagraża, podniósł wspaniały swój łeb, popatrzył uważnie na stojących przed nim napastników i długim, wolnym kłusem pomknął ku przeciwległym krańcom polany. Zielona puszcza zamknęła się za nim bezszelestnie.

Zebrani stali przez chwilę w milczeniu, jakby oczarowani. Pierwszy ocknął się z zadumy kneź Lech i postąpił kilka kroków naprzód. Uroczysko otoczone było wokół kręgiem wielkich polnych głazów. Wewnątrz tego kręgu stał potężny, stary dąb i trójca młodych dębczaków, a wśród nich czworogranny, rzeźbiony słup kamienny. Cztery granitowe twarze Swiatowida, nakryte kamiennym kołpakiem, spoglądały uważnie na wschód, zachód, północ i południe.

Wtem ze skraju puszczy, kędy znikł rogacz potężny, wyszła jakaś postać i szybko zbliżyła się do kneziowego orszaku. Był to wysoki, chudy starzec, przybrany w białą lnianą szatę przepasaną czerwoną krajką. Siwy włos okrył mu głowę i spadał aż na ramiona, a podobnie siwa broda osłaniała piersi. W prawej ręce trzymał wysoką, zakrzywioną laskę, a w lewej pęk świeżo zebranych ziół.

— Ktoś ty, starcze? — spytał go Lech.

— Jestem Zorian, wieszcz Światowida. Dzięki ci, kneziu, żeś uszanował święte uroczysko i nie splamił go krwią.

— Niewiele do tego brakowało, gdyż ja i dwaj bracia moi, Czech i Rus, w ostatniej dopiero chwili spostrzegliśmy posąg Światowida. Ale gdzież jest chram twój?

Zorian podszedł do starego dębu, wspiął się na płaski głaz leżący u jego podnóża i otworzył wąskie drzwi wycięte w pniu.

— Oto cały chram Światowida i mieszkanie moje.

Lech, Czech i Rus zajrzeli ciekawie do środka. W głębi wypróchniałego dębu znajdowała się niewielka kolista izba o średnicy około ośmiu łokci, a w niej mały stół sosnowy i szeroka ława okryta skórą niedźwiedzia. U góry, przez otwór w dziupli, sączyła się smuga jesiennego słońca.

— Drzewiej, za życia rodzica mego — prawił starzec — wkoło Światowida rosły cztery ogromne dęby, a w nich były cztery takie oto świetlice dla kapłanów. Ale pewnego lecia rozgniewany na ludzi bóg Pochwist zesłał na ziemię burzę wielką i wicher straszliwy w kształcie ogromnej trąby. Padły wówczas na ziemię trzy fiajstarsze, wypróchniałe już dęby, a na ich miejsce rodzic mój zasadził trzy nowe latorośle. Pamiętam dobrze te czasy, bom pomagał mu jako mały otrok przy sadzeniu tych młodych dębów. A potem przyszła wielka zaraza i zostałem sam jeden na świecie. Odtąd żyję samotnie w tym dębie i jak rodzic mój służę Światowidowi.

— Więc sam tu mieszkasz, Zorianie, w tej puszczy ogromnej?

— Sam jeden, kneziu, jeno o pół mili stąd, nad rozlewiskami Warty, znajduje się siedliszcze bobrowników twoich, którzy mi czasem ryby przynoszą.

— Powiedz mi jeszcze, Zorianie, czy często widujesz tego ogromnego rogala, który dziś schronił się tutaj pod opiekę Światowida?

Starzec uśmiechnął się pogodnie.

— Trzy lecia temu, w czasie lutej zimy, uratowałem go płonącą żagwią od zgrai wilków, które go tu wedle dębu osaczyły. Od tej pory zagląda często na uroczysko, a bobrownicy, którzy go widują nad brzegiem Warty u wodopoju, zwą go nie inaczej, jeno rogalem Światowida.

Zadumał się Lech przez chwilę nad słowami starca, a pogładziwszy sumiastego wąsa, zwrócił się do jednego z młodszych wojów, którzy stali w pobok niego:

— Ściborze, druhu mój luby! Prosiłeś mnie kilkakroć o dziedzinę dla rodu swego. Nadaję więc tobie i potomkom twoim całą tę rozległą puszczę aż po brzegi Warty. Wybierz sobie z drużyny mojej dziesięciu wojów, a z włości moich otrzymasz dwudziestu niewolnych i wszystko, co potrzebne do zagospodarowania się. A na pamiątkę łowów dzisiejszych i spotkanego tu rogala, którego strzec odtąd będziesz jak źrenicy oka, nazwiesz gródek swój Rogalinem.

— Niech żyje kneź Lech i jego wierny druh Scibor! — wykrzyknęli chórem wojowie.

A Scibor klęknął przed kneziem i wyciągnąwszy miecz przed siebie ozwał się z powagą:

— Dziękuję ci, kneziu, za hojną darowiznę. Będę ci służył wiernie z całym rodem swoim i strzegł tej ziemi przed wrogiem, póki tchu stanie w mych piersiach, a miecza w tej oto dłoni.

Lech podał dłoń Ściborowi i uściskawszy go serdecznie, zwrócił się następnie do starca:

— A tobie, Zorianie, oddaję całą tę polanę, na której wpodle dębu każę jeszcze tej jesieni zbudować gontynę, byś mógł w niej godnie służyć Światowidowi i nowym mieszkańcom tej puszczy.

Starzec pochylił się głęboko przed mówiącym:

— Oby Bóg odpłacił ci, kneziu, za hojność twego serca.

Tu zamilkł, a wstąpiwszy do wnętrza dębu, wrócił po chwili z omszałym gąsiorem w dłoni.

— Oto jest, kneziowie, miód sycony z barci, która mieści się na tym dębie ponad świetlicą moją. Nie pogardzicie nim, bo składam go co dnia na obiatę Światowidowi.

To rzekłszy napełnił gliniany kubek złocistym napojem, a uroniwszy zeń krztynę przed posągiem bożyszcza i u stóp trzech młodych dębów, wzniósł dłoń ku górze:

— Za zdrowie knezia Lecha, dziedzica tej ziemi, i braci jego, Czecha i Rusa! Niech wielki Światowid strzeże was od nieszczęść, a ludowi całemu ześle wieczny pokój i zgodę. Żyjcie długo i szczęśliwie jako te oto trzy młode dęby, które odtąd zwać będę co dnia imieniem waszym.

— Hura! krzyknęli wojowie wyrzucając z uciechy kołpaki swe w górę. Hura! Niech żyją kneziowie nasi jako te trzy dęby Światowida!

Wychyliwszy kubek do dna, Zorian napełnił go ponownie miodem i wręczył Lechowi. Ten wzniósł w górę glinianą czarę:

— Za szczęście i pokój tej ziemi i jej ludu!

— Hura! Hura! Hural… — krzyknęli po trzykroć wojowie.

tak gliniana czara z Zorianowym miodem obiegła wśród radosnej wrzawy trzech braci kneziów i wszystkich wojów.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy obie drużyny, załadowawszy na wozy upolowaną zwierzynę, zawróciły ku Gniezdnu. Stary Zorian żegnał ich podniesiona ku górze laską, póki nie skryli się w dąbrowie.

Nim pierwsze śniegi okryły ziemię, na polanie leśnej obok świętych dębów Światowida siała już strzelista gontyna, a z głębi dąbrowy dochodził huk krzemiennych młotów i siekier. To drużyna i poddani Ścibora kończyli pospiesznie obronny gródek.

Od owych czasów minęło sto lat z okładem i prochy kneziowskie Lecha, Czecha i Rusa spoczywały już od dawna w urnach na mogilnych żalnikach. Nie stało też i wieszczka Światowidowego, Zoriana, a stary dąb z pasieką, w którym miał on niegdyś swoją świetlicę, runął pod naporem wichrów jesiennych.

Nad kamiennym Światowidem wznosiły się już tylko trzy dęby a w gontynie zbudowanej przez Lecha nie było już żadnego kapłana, bo wśród mieszkańców Rogalina krążyły głuche wieści, iż kneź Mieszko porzucił dawnych bogów i przyjął nową wiarę.

Pewnego ranka, dnia 7 marca, do rogalińskiego dziedzica, który jako i jego pradziad zwał się Ścibor, przybyli specjalni wysłannicy z Gniezdna. Rycerz Ścibor zwołał natychmiast wszystkich mieszkańców Rogalina i obwieścił im, iż z rozkazu knezia Mieszka mają dziś zniszczyć posąg Światowida. Milczący tłum udał się na śródleśną polanę. Przybyły z Gniezdna kapłan chrześcijański poświęcił dawną gontynę pogańską i rozkazał przybić na jej szczycie dębowy krzyż, znak nowej wiary. Potem obalono kamienny posąg Światowida, a dwudziestu chłopów, wziąwszy go na żerdzie, niosło w kierunku pobliskiego bagna. Podążający za nimi tłum zawodził żałobną pieśń: Śmierć się wije po płotu, szukając chłopotu…

Za chwilę rozległ się żałośliwy okrzyk:

— O, o, o! — i kamienny słup przepadł w trzęsawisku.

Nowy kapłan rozkazał też ściąć dęby Światowida, ale rycerz Ścibor i lud cały oparli się temu wyjaśniając posłańcom, iż drzewa te noszą imiona Lecha, Czecha i Rusa, założycieli państw słowiańskich. Imiona te ocaliły żywot trzech dębów. Mogły więc one nadal szumieć ponad chrześcijańskim kościołem jako dawniej nad pogańską gontyną.

Mijały wieki, przez Ziemię Wielkopolską los i historia przetaczały dolę i niedolę, lata pokoju i wojny. I szumiały dęby rogalińskie chwałę Bolesława Chrobrego, gdy przyjmował w Poznaniu i Gnieźnie cesarza Ottona III, zagrzewały do boju hufce Bolesława Krzywoustego spieszącego na Pomorców, szumiały hymn bojowy rycerstwu wielkopolskiemu za czasów Łokietka, gdy zagony krzyżackie docierały aż pod Zaniemyśl, i. płakały szumem liści wraz z całym narodem, gdy zmarł ostatni z Piastów, „król chłopków”.

Były potem dęby rogalińskie świadkami wiktorii grunwaldzkiej i wiekopomnego czynu Unii Lubelskiej. I żaliły się nad niedolą ludu wielkopolskiego, gdy Szwedzi, niby pomp, zalali kraj cały, i rozbrzmiewały pochwałą żołnierzy Czarneckiego, którzy w tych właśnie okolicach odpoczywali po wyprawie duńskiej.

Jeszcze raz rozbrzmiewały dęby triumfem oręża polskiego i szumem skrzydeł husarii spod Wiednia, a potem już coraz częściej musiały być świadkami klęsk i żałoby, by wreszcie na długo stać się jedynie pomnikiem chwały na grobie wolności.

Rogalin w ciągu tych wieków wielokrotnie zmieniał swych dziedziców, aż w końcu u schyłku rzeczypospolitej szlacheckiej stał się własnością możnego rodu Raczyńskich.

Wówczas stare dęby Lech, Czech i Rus znalazły się w obrębie parku pałacowego pod troskliwą opieką ogrodników. Tutaj dotrwały do czasów Wiosny Ludów i były niemymi obserwatorami bohaterskiej walki powstańców wielkopolskich broniących Rogalina. Tutaj wreszcie doczekały się wyzwolenia w 1918 roku, gdy lud wielkopolski porwał za broń i przepędził precz zaborców.

W czasie ostatniej okupacji wojennej pałac rogaliński stał się siedzibą Hitlerjugend.

Obecnie w pałacu rogalińskim jest muzeum kultury polskiej, a prastare dęby należą do żywych pomników tysiąclecia państwa polskiego.

Znają więc dęby rogalińskie całe dzieje narodu swego i jego tysiącletnią baśń ludową, a kto by chciał ją żywą usłyszeć, niech spocznie w pogodną noc świętojańską u stóp Lecha, Czecha i Rusa i wsłucha się pilnie w szum ich konarów i liści.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

 

O Piaście oraczu i cudownych wędrowcach

Był skwarny, lipcowy dzień. Na drodze wiodącej do gniezdnieńskiego grodu ruch panował niezwykły. Gromadki wojów przybranych w lekkie odświętne stroje, na pięknych, ognistych rumakach raz po raz wjeżdżały na most zwodzony. Dudniły podkowy końskie i rozlegały się wesołe pozdrowienia. Czasami za pocztami wojów pomykały strojne kolasy z niewiastami i służba.Było wielkie święto, bo oto książę Popiel, prawnuk Lecha, założyciela Gniezdna, obchodził uroczyście postrzyżyny swego syna, któremu nadano imię rodzica: Popiel. Niebawem cały gród książęcy rozbrzmiewał wesołym gwarem ucztujących i śpiewem przy wtórze kozła i klaskaniu w dłonie.Słońce tymczasem minęło już południe i skwar był nie do zniesienia, gdy na gościńcu gnieźnieńskim ukazało się dwóch pieszych wędrowców. Mieli na głowach słomiane kapelusze o szerokich kryzach, białe płócienne płaszcze spięte na lewym ramieniu i długie zakrzywione laski w dłoniach. Na stopach zamiast skórzni widniały lipowe sandały wiązane rzemieniem. Musieli być już mocno zmęczeni, bo z trudem pięli się na wzgórze zamkowe i raz po raz ocierali połą płaszcza pot z czoła. Gdy stanęli przed bramą grodu, straż książęca skrzyżowała halabardy zagradzając im drogę.

— Oznajmijcie księciu — rzekł starszy z podróżnych — że jesteśmy wędrowcami z dalekich stron i prosimy o gościnę.

Jeden ze straży pobiegł do dworca i za chwilę wrócił z odpowiedzią.

— Pan nasz, książę Popiel, kazał oznajmić, iż obchodzi teraz uroczyste postrzyżyny syna swego i żadnych nie proszonych na dziś gości nie przyjmuje. A jeśli będziecie się upierać, polecił nam wyszczuć was psami.

— Cudzoziemcami jesteśmy — odrzekł młodszy z przybyszów — ale znamy zwyczaje tego ludu. Dotąd nikt nam nie odmówił gościny, czyni to dopiero wasz książę.

— Nie szemrajcie na księcia i uchodźcie co żywo — odparł groźnie dowódca straży — za wysokie tu dla was progi.

Oburzeni nieludzkością księcia Popiela wędrowcy zawrócili bez słowa i skierowali się na podgrodzie. Spotkawszy po drodze ubogą zagrodę kmiecą, skłonili się gospodarzowi stojącemu w podle swojej pasieki.

— Z dala idziemy i strudzeni jesteśmy drogą, a czeladź grodowa z rozkazu księcia odpędziła nas od bram miasta. Przyjmijcie nas, gospodzinie, pod dach chaty swojej.

— Gość w dom, Bóg w dom — odrzekł kłaniając się nisko gospodarz. — Wejdźcie i spocznijcie po trudach podróży, a cokolwiek mam z jadła w chacie swojej, podzielę się z wami.

Była to zagroda ubogiego, ale wolnego kmiecia, Piasta. Gospodarz był mężem w sile wieku, o niskiej, krępej posturze, odziany w lnianą siermięgę. Spod płowych, przyciętych wedle zwyczaju tuż nad czołem włosów spoglądały uważnie, lecz pogodnie szaroniebieskie oczy.

— Spocznijcie tymczasem na ławie w cieniu lipy — rzekł do przybyszów — i ugaście pragnienie, zanim niewiasta moja nie przyrządzi jadła.

Tu zaklaskał w dłonie. Z chaty wyszła dorodna niewiasta z dzbanem glinianym i trzema takimiż kubkami. Za spódnicą jej krył się siedmioletni otrok w długiej lnianej płótniance przepasanej krajką, z jasnymi włosami opadającymi poniżej ramion.

— Oto niewiasta moja, Rzepka, a ten oto otrok to syn mój, któremu jutro chcę wyprawić, obyczajem przodków, postrzyżyny.

Napełnił kubki złocistym płynem i podał wędrowcom.

— To miód, który sam syciłem ze swej pasieki. Za Wasze zdrowie, mili goście.

Podróżni wychylili kubki chwaląc smak i zapach napoju, a potem starszy z nich rzekł:

— Cieszcie się zaiste, iżeśmy przybyli, a może nasze przybycie przyniesie wam obfitość dobra wszelakiego, a z potomstwa zaszczyt i sławę.

— Bóg by to dał — odrzekł skłoniwszy się Piast, po czym jął rozpowiadać o przygotowaniach do jutrzejszej uroczystości:

— Mam ci ja beczułkę dobrze sfermentowanego piwa, które przygotowałem na postrzyżyny jedynego syna, jakiego mam, lecz cóż znaczy taka odrobina? Wypijcie je, jeśli wola. Utuczyłem też — ciągnął dalej — niewielkiego prosiaka, by goście moi nie wyszli głodni z postrzyżyn. Boję się wszelako, czy starczy tego wszystkiego dla gości, bo w zwyczaju moim jest podejmować każdego, kto jeno ma dobrą wolę i serce ochotne przyjść do mnie.

Gdy wędrowcy weszli do chaty, starszy z nich rzekł:

— Pokój niech będzie domowi temu i niechaj wszelka łaska boska spłynie na jego mieszkańców. Nie troszczcie się o jadło. Ptakowie polni nie sieją, nie orzą, a Pan niebieski karmi je i odziewa. — Po czym spytał: — Gdzie macie piwo dla gości jutrzejszych?

Piast wskazał na niewielki antałek stojący u progu.

— Natoczcie piwa we wszystkie naczynia próżne, jakie macie w domu swoim.

Dziwił się niepomiernie Piast i żona jego, Rzepka, bo oto napełniono piwem wszystkie dzbany gliniane, jakie były w chacie i dwanaście wielkich stągwi kamiennych, a beczułka była pełna i nic z niej piwa nie ubyło.

Jeszcze większy dziw ogarnął ich, gdy zabili półroczne prosię bo oto rzecz nie do wiary: mięsiwo rosło im wprost w dłoniach i wypełniono nim dziesięć naczyń, zwanych po słowieńsku cebrami.

Piast wzniósł dłonie i oczy ku niebu:

— Światowidzie, który władasz gromami na niebie, i ty, Lelum-Polelum stojący na Górze Lechickiej, spójrzcie na cud, który się dzieje w ubogiej chacie Piastowej. Oto mam tyle jadła i napoju że mógłbym ugościć cały dwór księcia mojego.

Przybysze uśmiechnęli się dobrodusznie.

— To nagroda za gościnność twoją, Piaście-oraczu. A jako dobrem za złe płacić należy, radzimy ci, byś zaprosił na jutrzejszą uroczystość księcia Popiela, który odpędził nas dzisiaj od bram grodu swojego.

Ucieszył się ogromnie Piast na te słowa, bo były to jego najtajniejsze myśli, skryte w głębinie serca, których jednak dla wielkiego ubóstwa swego nie śmiał nawet wypowiedzieć.

Po cóż zwlekać? Za radą więc i zachętą gości pan, ich książę i jego wszyscy współbiesiadnicy zaproszeni zostali przez kmiotka Piasta, a książę zaproszony, wcale nie uważał sobie za ujmę zajść do swojego wieśniaka. Jeszcze bowiem księstwo polskie nie było tak wielkie, ani też książę kraju nie wynosił się jeszcze taką pychą i dumą i nie występował tak okazale, otoczony tak licznym orszakiem wasali. Skoro więc urządzono zwyczajową ucztę i pod dostatkiem przyrządzono wszystkiego, goście owi postrzygli chłopca i nadali mu imię Siemowita — na wróżbę przyszłych losów.

A nieznani wędrowcy, pożegnawszy po uczcie wszystkich biesiadników, błogo sławili raz jeszcze Piastowej zagrodzie i podążyli w dalszą podróż. Skąd przybyli dokąd się udali? — tego nie dowiedział się nikt ani wówczas, ani później.

Tylko gościom Piastowym, którzy spoglądali za odchodzącymi, zdało się, że wokół głów wędrowców błyszczały złociste aureole, a u ramion wyrosły im wielkie białe skrzydła. Były to jednak zapewne szerokie kryzy słomianych kapeluszy i białe poły płóciennych płaszczy powiewające na wietrze.

Dziwili się wszyscy zaproszeni, a wśród nich i sam książę Popiel, skąd u ubogiego kmiecia Piasta taka obfitość jadła i napoju? Bo chociaż ucztujących była pełna świetlica i pełen dziedziniec przed chatą, to jednak nikomu nie zabrakło ni chleba, ni mięsiwa, ani też piwa czy miodu.

Dziękowali więc ubogiemu oraczowi za gościnność i wróżyli wielką przyszłoś postrzyżonemu Siemowitowi.

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

 

O Popielu, którego myszy zjadły

Minęło zaledwie kilka lat od pamiętnych postrzyżyn u knezia Popiela i w ubogiej zagrodzie Piasta. Popiel coraz gorzej czuł się w Gniezdnie, więc pod pozorem, iż gród ten jest mało obronny na wypadek wojny, postanowił przenieść stolicę kraju w miejsce bardziej bezpieczne.Wybór padł na Kruszwicę nad jezioram Gopłem, otoczoną wokół nieprzebytymi borami, moczarami i siecią drobnych jezior. Było to istotnie miejsce nie do zdobycia dla wrogów. Na rozkaz kneziowy tysiące brańców wojennych i chłopów niewolnych zaczęło trzebić nadgoplańską puszczę. Waliły się z hukiem na ziemię potężne, rosochate dęby, smukłe buki i strzeliste sosny koronami swymi sięgające niebios. Pod toporami cieśli, ściągniętych tu z całego kraju, rósł szybko nad brzegiem jeziora wspaniały gród. Kilka stai od brzegu wynurzał się z wód goplańskich niewielki ostrów. Popiel rozkazał umocnić go potężnymi głazami i na tej kamiennej wyspie zbudował stołb obronny, a tak wyniosły, iż przy zachodzie słońca cień jego ponury nakrywał nieomal całą szerokość jeziora. Stołb miał bronić Kruszwicę od strony Gopła.

Gdy nowa stolica Polan była już prawie gotowa, Popiel zarządził przygotowania do wielkiej uczty, na którą sprosił braci swoich przyrodnich i najdzielniejszych wojów. Nagle jednak zachorzał. Nie pomogły leki ani zamawianie choroby, ani okadzanie cudownymi ziołami, i kiedy zaproszeni na ucztę bracia przybyli do Kurszwicy, zastali knezia już na marach.

A miał ci Popiel tych braci swoich przyrodnich aże dwudziestu. Imiona ich były: Bolesław, Kazimierz, Władysław, Wracisław, Odo, Barnim, Przybysław, Przemysław, Spicygniew, Spicymierz, Jaksa, Siemian, Siemowit, Ziemomysł, Bogdał, Zbigniew, Sobiesław, Wyszymir, Cieszymir i Wisław.

Skoro ciało zmarłego spłonęło na stosie, a popioły zebrano do urn i żalnic i uroczyście pogrzebanó, zgromadzili się bracia na wiec zgodnie powołali na stolec knieziowski syna Popielowego, który nosił to samo imię, co i jego rodzic. Że jednak wybrany Popiel II był jeszcze otrokiem, więc stryjowie postanowili mu pomagać w rządzeniu krajem do czasu, aż osiągnie wiek męski.

Alić młody Popiel, zaledwie ukończył czternaście lat życia, już poznał smak władzy kneziowskiej i odprawiwszy stryjców swoich zaczął samowładnie rządzić krajem Polan. Wkrótce też zasłynął swym hulaszczym życiem. Do tańca i zabawy był zawsze pierwszy, do obrony kraju ostatni. Jeszcze mu też dwadzieścia leci nie minęło, a już twarz miał szkaradną, a głowę i brodę rzadkimi tylko włosami pokrytą. Nazwano go też Chostkiem czyli nierządnikiem, rozpustnikiem.

Napominali stryjowie synowca swego, a gdy to nie pomagało, uradzili, by go ożenić.

— Jak się ożeni, to się odmieni — mawiali między sobą.

I wyswatali mu księżniczkę niemiecką, urodziwą, ale znaną ze skąpstwa.

— Że skąpa, to nic nie szkodzi — prawił Spicymierz — ukróci rozrzutność młodzieńca i nauczy go oszczędności.

Kneź Popiel istotnie się po ślubie odmienił, ale na gorsze. Oszczędność małżonki zbudziła w nim chciwość, a ta z kolei stała się główną przyczyną ucisku ludu wiejskiego. Wszelkie daniny, zarówno od wolnych kmieci, jak i niewolnych chłopów, wzrosły w dwójnasób i były ściągane bezwzględnie i okrutnie. A za to dwór kneziowski zaczął jaśnieć coraz to większym blaskiem dostojeństwa i przepychu. A Popiel ze swoją połowicą bawili się coraz weselej i coraz kosztowniej.

Lud nie tylko w okolicach Gopła, ale w całym kraju zaczął głośno sarkać, a stryjcowie Popiela znowu udzielili mu nagany grożąc, iż usuną go ze stolca kneziowskiego, jeśli się nie poprawi.

Zżymał się Popiel na te upomnienia i odgrażał się, że wyśle swych dworzan i każe swych stryjców zamknąć w stołbie goplańskim jako zdrajców. Ale chytra kneźna uspokoiła krewkiego Popiela:

— Zły to byłby sposób i nieszczęście mógłby sprowadzić na nasze głowy.

— Jakież nieszczęście? — odparł chmurnie kneź.

A to, że wszystkich stryjców nie uda ci się pochwycić, że ci, którzy umkną, podniosą jawny bunt przeciw prawowitej władzy, że wreszcie cała sprawa nabierze wielkiego rozgłosu.

— Cóż więc radzisz?

— Skoro nie można być wilkiem, trzeba jagnięcia skórę wdziać na siebie. Znam lepszy sposób pozbycia się stryjców, sposób, który nasi grabiowie nieraz już z pożytkiem wypróbowali.

Popiel, który przez cały czas rozmowy odmierzał komnatę gwałtownymi krokami, zatrzymał się nagle przed swą połowicą.

— Cóż masz za sposób, kneźno? Mów, ale żywo, bo czas nagli!

— Wyślijcie gońców, kneziu, do wszystkich stryjców swoich, i wezwijcie ich, aby przybyli, bo jesteście bardzo chorzy i chcecie przed śmiercią przekazać władzy kneziowską najgodniejszemu z nich. Ręczę, że wszyscy będą i to bardzo szybko.

— Hm, rada zaiste dobra. Głowę daję, że wszyscy przyjadą jak jeden mąż, bo każdy z nich ma się za najgodniejszego. Ale co dalej?

— Dalej? — kneźna uśmiechnęła się złym, jadowitym uśmiechem. — Resztę mój małżonku, pozostaw już mnie i beczułce burgunda, którą mi ojcowie przysłali z Nadrenii.

— Wybornie, doskonale! — klasnął w dłonie Popiel — to sposób o wiele lepszy od pęt i ciemnicy. Idę wysłać gońców, a potem kładę się do łoża i będę konał.

Tu porwał go gwałtowny, zły śmiech, że aż wypłowiałe oczy łzami mu zaszły i począł się krztusić.

— Wybornie, doskonale! Moja luba małżonko! Jeśli nam się uda, to wszystkie ziemie stryjcom, jako zdrajcom, odbiorę, a skroń twoją przyozdobię królewską koroną.

Nim słońce dwukrotnie obiegło ziemię, już stryjowie wszyscy co do jednego byli w Kruszwicy. Popiel leżał na łożu, oczy miał zamknięte, a ponieważ lica jego zniszczone rozpustą, były od dawna blade i zwiędłe, a prawie bezwłosa czaszka rdziej kolano niż głowę przypominała, więc też robił wrażenie trupa.

Weszła kneźna w czarnej sukni, zapłakana, i zbliżywszy się do łoża, położyła dłoń na czole Popiela.

— Ocknij się, mężu mój luby, i zmóż ciężką niemoc swoją. Oto stryjcowie wielmożni przybyli na wezwanie i chcą się z tobą pożegnać.

Popiel podniósł ciężko powieki i nim słowo przemówił, długo i badawczo patrzał zebranych. Wreszcie otworzył ust, a słowa jego padały wolno i z trudem.

— Witajcie, przezacni stryjowie, bratowie rodzica mego — zaczął złamanym głosem. — Krótko i źle żyłem i nie słuchałem waszych rad chwalebnych, a oto przychodzi mi nagle żegnać się z wami na zawsze. Jutro już przed gromowładnym Światowidem, bogiem naszym, będę zdawał rachunek z przewinień swoich, więc dzisiaj jeszcze chciałem prosić was wszystkich, szlachetni stryjcowie, byście mi odpuścili winy moje, ciężkie winy…

Tu zakrztusił się, zakaszlał i przez chwilę głęboko oddychał.

— Jutro już mnie nie będzie — ciągnął dalej z trudem — więc dziś jeszcze muszę zakończyć wszystkie swoje ziemskie sprawy. Kraju zostawić bez władzy nie można, więc wybierzcie spośród siebie, czcigodni stryjcowie, najgodniejszego, najmężniejszego i najrozumniejszego, i jemu rządy kraju Polan powierzcie. Mnie już czas.

Tu opadł nagle na wezgłowie, zamknął oczy i dyszał ciężko a głęboko, po czym powiedział, że chce pić. Kneźna podała mu kosztowny kielich napełniony winem, a chory uniósł się ciężko i trzymając go w drżącej dłoni, tak kończył swe przemówienie:

— Mam jeszcze tylko jedną prośbę do was, przezacni bratowie rodzica mego. Oto na znak, żeście mi wszystko przebaczyli, za pomyślność kraju naszego i za lekkie moje skonanie, napijcie się ze mną po raz ostatni.

Kneźna wniosła na srebrnej tacy dwadzieścia pucharów, a stryjcowie unieśli je w górę.

— Nie za lekkie skonanie, ale za zdrowie wasze, kneziu Popielu! — odkrzyknęli gromko, wychylając kielichy do dna.

Popiel również dotknął wargami pucharu, lecz skrzywił się nagle, jakby go chwyciły ostatnie bóle, i odstawił wino na ławę. Tymczasem stryjcowie kneziowi nagle pobledli śmiertelnie i jeden za drugim, niby dęby podcięte toporem, poczęli walić się na ziemię.

— Zdrada, trucizna! — krzyknęli najmłodsi ze stryjców, Cieszymir i Wisław, i rzucili się do drzwi. Ale w nich ukazała się gromada pachołków, którzy obalili obu stryjców na ziemię i przygnietli im kolanami krtanie. A Popiel zerwał się nagle z łoża jak najzdrowszy i dobywszy krótkiego miecza zaczął urągać konającym starcom, śmiejąc się szatańsko:

— Ha, stryjcowie przeklęci!… Przyjechaliście tu, by mnie zamordować i tron kneziowski zagarnąć! Ale potężny Światowid, który się kneziem opiekuje, pokarał was gromem swoim. Gińcie więc zdrajcy, i niechaj ni ogień, ni ziemia nie przyjmą zwłok waszych!

Tu zwrócił się do sług i hajduków:

— Kto zdradę knuję na knezia swego, nie ma prawa do stosu i pogrzebu wedle obyczaju przodków naszych. Wyrzućcie więc te trupy do Gopła, niechaj ryby i raki tuczą się nimi jako ścierwem.

Porwali dworacy za nogi jeszcze ciepłe zwłoki stryjców kneziowskich i tłukąc ich martwymi czaszkami po wysokich progach, powlekli w stronę jeziora.

Za chwilę Popiel i żona jego zostali sami.

— Prawdziwie po mistrzowsku przygotowałaś to wszystko, moja luba małżonko — zagadnął Popiel — zaiste warta jesteś, by na twym czole spoczęła korona królewska. I będziesz ją miała — dodał z uśmiechem, obejmując ją ramieniem. — Teraz cała ziemia stryjców do nas należy, nikt nam już nie będzie patrzał na ręce. Starczy na koronę…

Nagle ciemne chmury przysłoniły okna grodowe i zygzak błyskawicy rozciął niebo na dwoje, a potem grom straszliwy wstrząsnął całym dworem. Kneźna zbladła i mocniej przycisnęła się do męża, lecz ten roześmiał się beztrosko:

— Nic się nie bój, luba żono, to gromowładny Światowid rozpoczął już sąd swój nad zdradliwymi stryjcami.

Potem klasnął w dłonie i nakazał giermkowi wnieść światło i wieczerzę.

Burza, która rozszalała się tego wieczoru nad Kruszwicą, trwała przez trzy dni i trzy noce. Pioruny jeden po drugim biły w pobliże Gopła, a nocą wokoło zajaśniały łuny pożarów. Nad jeziorem wył i zawodził wicher straszliwy, jakby nim sam bóg wiatrów, Pochwist, kierował. Wyrywał z korzeniami brzozy i topole nadbrzeżne, rozwalał chaty kmiece, a na samym Gople wzbijał tak potężne bałwany, iż zdawało się, że obalić chce stołb kneziowski.

Strach ogromny padł na całą okolicę, a we dworze Popielowym wszyscy snuli się bladzi i przerażeni. Gdy więc dnia czwartego rankiem wyjrzało słońce zza chmur, ludzie odetchneli z ulga i poczęli oglądać swe straty.

Właśnie i kneź Popiel z małżonką obchodził wokół dwór swój i szacowali zniszczenia spowodowane przez burzę, gdy uwagę ich przykuł niezwykły widok: oto wzdłuż Gopła poprzez pola i łąki posuwała się szybko jakaś szarobura, ruchliwa masa. Jako gdy czarna chmura gradowa przysłoni nagle słońce i cień jej mroczny mknie tuż, tuż po ziemi, tak biegła błyskawicznie owa ciemna plama. Jeszcze Popiel nie zdążył się zorientować, co to właściwie jest, gdy przyziemna chmura dopadła z piskiem Kruszwicy.

— Myszy! — wrzasnęła nagle przerażona kneźna.

Popiel roześmiał się beztrosko, ale za chwilę strach okrutny wykrzywił mu oblicze. Cały dziedziniec zamkowy pokrywała już piszcząca masa szaroburych stworzonek, ruchliwa i zwarta jak szarańcza.

— Straż i giermkowie, bywaj tu! — krzyknął na pachołków po czym dobywszy miecza cofał się ku dworcowi, zasłaniając sobą kneźnę. Nadbiegła w pomoc straż, pachołkowie i rycerze, z czym kto miał: z mieczami, oszczepami, drągami. Tysiące plugastwa ginęło od uderzeń, lecz nowe dziesiątki tysięcy przybywały znad jeziora. Wokół walczących utworzył się wał pobitych myszy. Kto z pachołków potknął się i padł na ziemię, wnet ruchliwa masa pokrywała go, i tylko wrzask żywcem pożeranego mieszał się z mysim piskiem.

— Śmierć idzie! — krzyknęła przerażona kneźna.

Popiel czuł, jak mu dreszcz grozy przebiega po skórze. Dopadli wreszcie zamku.

— Zamykać dźwierza! — krzyknął Popiel i wyjrzał przez okno.

Zobaczył, jak szarobure, piskliwe mrowie obległo ruchomym wałem cały dworzec i gryzło wściekle wszystkie, podwoje. Niektóre po dębowych bierwionach wspinały się już ku górze, ku oknom. Słychać było jedynie chrobot dartego zębami drewna i pisk straszliwy, który mroził krew w żyłach.

— To kara Boża za potrutych stryjców — szeptali przerażeni dworzanie.

— To z ich niepogrzebanych ciał wylęgło się to plugastwo — dodawali inni.

— Śmierć idzie! Śmierć idzie! — powtarzał Popiel.

Kneźna pierwsza opamiętała się.

— Nie ma chwili czasu do stracenia, myszy wkrótce przegryzą dzwierza! Trzeba umykać na stołb, tam nas nie dostaną!

— Wojowie, pachołkowie! — wrzasnął ochrypłym głosem Popiel — brać oszczep i miecze i za mną do łodzi!…

Za chwilę zbiegli po stopniach do podziemi grodowych, zamykając za sobą ciężką, dębową pokrywę, i pędzili przy blasku pochodni tajemnym lochem w kierunku jeziora. Myszy jeszcze tu nie było. Czółna stały przy brzegu, więc pośpiesznie wsiedli na nie i wkrótce byli już na wyniosłej wieży na goplanym ostrowiu.

— Tu nas przecież nie dostaną! — mruknął Popiel, po czym zliczył wszystkie swe siły.

Było z nim zaledwie dwudziestu wojów i pachołków, reszta umknęła W popłochu lub została pożarta przez myszy. Teraz wszyscy stali przy strzelnicach i spoglądali z trwogą ku kneziowskiemu dworcowi. Mrowie mysie szturmowało wściekle do zamczyska, drąc zębami drzwi, okna i ściany. Żółty pył miałkich trocin uniósł się wokół. Za chwilę drzwi dworcowe padły pod naporem bestii i ogromna szarobura fala wlała się do wnętrza zamczyska.

— Moje perły i klejnoty! Moje złotogłowia! — jęczała kneźna przy jednej ze strzelnic.

Ale oto strach okropny zamroził jej na ustach ostatnie słowa: piskliwa masa wylała się z dworca i gnała co tchu wprost ku brzegom jeziora. Już płynęła ruchomą szarą falą ku obronnej wieży. Straż kneziowska, rąbiąc oszczepami i mieczami na lewo i prawo, wycofywała się na coraz wyższy poziom wieży. Myszy biegły w górę trop w trop za nimi, wdzierając się po schodach, drabinach i wiązaniach belkowych. Wreszcie ręce walczących poczęły omdlewać od wymierzanych razów, a ten i ów z dworzan widząc, iż nie ujdzie straszliwej śmierci w szczękach gryzoni, wolał skakać ze strzelnic i wykuszów wieżowych wprost w nurt jeziora.

Popiel i jego małżonka, zostawszy wreszcie sami, schronili się aż na sam szczyt wieży, lecz i tam ich odnalazło piszczące plugastwo. Przez chwilę wrzask okropny wzbijał się ponad stołbem, a potem cisza śmiertelna zapanowała nad Kruszwicą i całym goplańskim jeziorem.

Tak zginął wedle baśniowych podań, zanotowanych przez najstarszych naszych kronikarzy, okrutny Popiel II wraz ze swą przewrotną małżonką. Później uczeni sprzeczali się przez wieki, co oznaczają owe myszy? Jedni twierdzili, że był to możny ród Myszków, którzy pomścili śmierć pomordowanych stryjów; inni uważali, iż byli to rozbójnicy morscy, tak zwani mysingowie, czyli po polsku myszaki, którzy z Bałtyku poprzez Odrę i Noteć dopłynęli aż do Kruszwicy, a inni jeszcze inaczej. Jak było naprawdę, tego nikt już dzisiaj powiedzieć nie może.

Jedno jest wszakże pewne, iż w każdej baśni kryje się prawda niby ziarno w leszczynowym orzechu. Kto ją chce odnaleźć, musi sam się potrudzić i rozbić twardą łupinę.

Gdy wieść o okropnej śmierci Popiela dobiegła do Gniezna, zebrali się na wiec przedniejsi wojowie i na osierocony stolec po okrutnym Popielu powołali ubogiego, acz wolnego kmiecia, Piasta, znanego z gościnności i zaradności. Bo kto na małym utnie być dobrym gospodarzem, będzie nim i na wielkim. Od tego to Piasta wywodzi się sławny ród królów i książąt polskich.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

 

Góra Zamkowa w Poznaniu

Było to za czasów bardzo dawnych, bo lat temu tysiąc, kiedy to Mieszko I wraz z całym narodem Polan przyjął wiarę chrześcijańską. Stary gród Poznań, leżący wonczas na prawym brzegu Warty, gdzie dziś znajduje się Ostrów Tumski, stał się wkrótce ostoją nowej wiary. Nie mógł tego ścierpieć władca czartowski, Lucyper, i wpadł w gniew okrutny. Postanowił surowo a przykładnie ukarać mieszkańców grodu. Zawezwał więc do swego piekielnego pałacu pięciu najstarszych diabłów polskich, którzy zwali się Boruta, Rokita, Smółka, Węglik i Widoracki. Diabli stawili się natychmiast przed swoim władcą, a ten tak do nich rzecze:

— Moi mili i bliscy sercu mojemu czarci polscy! Przez długie wieki panowaliśmy nad bałwochwalczym ludem Polan i dobrze nam się tu działo. Teraz kneź ich, Mieszko, przyjął nową wiarę, a wszystkich bożków pogańskich, których mieliśmy pod swoją opieką, kazał zburzyć lub potopić w jeziorach i bagnach. Gród Poznań wykazuje właśnie najwięcej gorliwości w krzewieniu nowej wiary. Nie wolno puszczać płazem takiego wiarołomstwa.

— Ukarz ich, Lucyperze, jak najsurowiej — ozwali się chórem diabli.

— Tak też i uczynię. Zadam wiarołomnym poznańczykom takiego bobu, że ruski miesiąc pamiętać mnie będą.

Zazgrzytał ze złości zębami, aż zrobiło się jasno jak od błyskawicy, a woń siarki uderzyła w czartowskie nozdrza.

— Zatem — ciągnął dalej Lucyper — rozkazuję wam w najbliższą noc, gdy księżyc będzie na nowiu, a niebo chmurne, udać się pod Gniezno. Jest tam pod grodem góra pogańska, na której stał ongiś posąg bogini Nii. Weźmiecie to wzgórze i wrzucicie je pod Poznaniem w koryto Warty, tak by wezbrane jej wody wystąpiły z brzegów, połączyły się z rzeczką Cybiną i zalały całe miasto. Poznańczycy pojmą wówczas, iż jest to klątwa porzuconych bogów, i niechybnie powrócą do wiary przodków swoich. Dowódcą waszym mianuję Borutę. A teraz wykonać!

— Rozkaz, Lucyperze! — odkrzyknęli chórem czarci i trzasnąwszy dziarsko kopytami wybiegli z piekielnego pałacu.

Gdy noc zapadła, piątka starszych czartów pod hetmaństwem Boruty, dobrawszy sobie do pomocy całą hordę diabelskiego plebsu, opasała piekielnymi powrozami górę Nii pod Gnieznem i uniosła ją pod chmury. Praca była ciężka, a noc ciemna i wietrzna, więc też diabla czereda spociła się i namęczyła nie lada. Wreszcie byli nad Poznaniem, w dole pobłyskiwała już poprzez chmury wstęga Warty. Teraz należało jedynie obniżyć lot i dokładnie ucelować w rzekę.

 

— Zaświecę wam, byście mogli lepiej w cel utrafić — rzekł Boruta i skrzesał kopytami taką błyskawicę, że nad Poznaniem zrobiło się jasno jak w dzień, a koguty na Ostrowiu Tumskim sądząc, iż jest to już świt, zaczęły piać na potęgę. Czarci, jako że głos ten jest dla nich hasłem do odwrotu, porzucili górę ponad chmurami i w popłochu uciekli do piekła. I tak oto Wzgórze Nii — zamiast w koryto Warty —spadło na lewy jej brzeg. Poznań został uratowany.

Nazajutrz poznańczycy, obudziwszy się, oglądali z podziwem piękne wzgórze nad brzegiem Warty, urosłe przez noc w jakiś dziwny sposób. Nie dowiedzieli się nigdy jaka im groziła klęska.

Na wzgórzu tym Mieszko I rozpoczął budowę zamku książęcego, którą dokończyli późniejsi książęta wielkopolscy. Spośród nich najwięcej starań o budowę dołożył książę Przemysław II i dlatego zamek nazwano później zamkiem Przemysława lub Przemysła.

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

 

Grosz wdowi

Za czasów Bolesława Chrobrego przybył do Polski wygnany ze swej ojczyzny biskup praski, Wojciech, syn księcia czeskiego, Sławnika i Strzeżysławy.

Władca polski przyjął go bardzo gościnnie, a ponieważ zmarł właśnie biskup gnieźnieński, Robert, miejsce jego, za sprawą księcia Bolesława, zajął biskup czeski.

Pewnej nocy biskup Wojciech miał dziwny sen. Śniły mu się dwa rzędy postaci, w jednym ubrane w białe szaty, a w drugim — w purpurę. Gdy zastanawiał się, co by też owe postacie mogły znaczyć, usłyszał głos niebieski, iż są to orszaki świętych, do których i on wkrótce zostanie przyjęty. Od tego czasu biskup Wojciech nieustannie przemyśliwał, jak by na to miano zasłużyć.

A sąsiadowała wówczas Polska od północnego wschodu z pogańskim ludem Prusów, którzy czcili jako bóstwa słońce, ogień oraz niektóre zwierzęta, ptaki i drzewa. Najwyższego swego kapłana nazwali Krywe.

Otóż biskup Wojciech postanowił nawrócić plemię Prusów na wiarę chrześcijańską. Bolesław Chrobry odradzał mu podejmowania tej misji, nazywając Prusów, barbarzyńcami, którzy nie pojmą nawet nauki jego, gdy jednak biskup stał nieugięcie przy swoim zamiarze, ofiarował mu dla obrony oddział najprzedniejszych rycerzy. Ale biskup na to odpowiedział:

— Nie godzi się, miłościwy panie, głosić wiary prawdziwej przy pomocy miecza i siły, prawda sama winna zwyciężyć!

Ustąpił król przed mądrością bogobojnego męża, a biskup Wojciech, wziąwszy ze sobą brata Gaudentego oraz kilku innych pobożnych mężów, przekroczył z nimi rzekę Osę, która była podówczas granicą między krajem Lechitów a ziemią pruską.

Lecz Prusowie, tak jako mówił książę Bolesław, nie pojęli nauki biskupa i uważali, że naśmiewa się on z ich bogów rodzinnych. Zaczęli więc prześladować biskupa i grozić mu śmiercią. Biskup Wojciech nie zważał jednak na to i głosił dalej ewangelię świętą. Tak przewędrował z towarzyszami swymi całe Prusy i przybył aż nad morze. Tutaj, zebrawszy naokoło siebie wielkie rzesze Prusów, odprawiał pewnego dnia na skalistym wzgórzu mszę świętą i modlił się gorąco o nawrócenie pogan. Prusowie zebrani wokoło sądzili, iż używa on czarów na zgubę ich bogów, a poduszczeni przez swych kapłanów, rzucili się na biskupa i zamordowali go. Stało się to w piątek 23 kwietnia anno domini 997. Dla większego urągowiska ciało biskupa poćwiartowali, a głowę odcięli i powiesili na sąsiednim dębie, gdzie pozostawała przez trzy dni. Ale oto orzeł biały siadł na drzewie i strzegł jej pilnie przed drapieżnym ptactwem. Potem zwłoki zakopali do ziemi i straż postawili przy grobie. Towarzyszy zaś biskupa, obiwszy ich i poturbowawszy, przepędzili z kraju, grożąc im śmiercią, gdyby ośmielili się powrócić.

dy wieść o męczeńskiej śmierci biskupa Wojciecha dotarła do Gniezna, książę Bolesław wpadł w gniew wielki. Wysłał posłów do Prusów, grożąc im wojną straszliwą, jeśli nie wydadzą ciała męczennika.

Prusowie widząc, iż księciu Bolesławowi bardzo zależy na odzyskaniu zwłok biskupa, dali posłom polskim odpowiedź wielce pyszną i urągliwą:

„Dowiadujemy się, że Bóg twój, Wojciech, któregośmy zabili, jest drogi twemu sercu i pragnąc posiadać jego ciało usiłujesz nas atakować zbrojnie i wypowiedzieć nam wojnę. Zbrojnie nie możesz pozyskać ciała twego Boga, ponieważ jest pochowany w miejscu nieznanym i niedostąpnym dla ciebie i dla innych; natomiast jeśli pragniesz je mieć, jest to sprawa nie miecza, lecz srebra. Oddamy ciało, jeśli w zamian zgodzisz się zapłacić tyle srebra, ile zaważy”.

Bolesław Chrobry wysłuchał z wielką przykrością bezczelnego oświadczenia posłów pruskich, pragnąc jednak odzyskać ciało świętego męczennika, powściągnął gniew swój i na warunki Prusów przystał. Wysłał też niezwłocznie do pogan swych duchownych i rycerzy, przydawszy im ze skarbca książęcego potrzebną ilość srebra Prusowie tedy przywieźli do swej stolicy Romowy ciało zabitego męczennika nasycone wonnymi olejkami. Zaczęto ważyć zwłoki świętego.

Posłowie polscy złożyli na szalę wagi wszystko przywiezione srebro, a było go na miarę najtęższego rycerza w zbroi. Lecz szala z ciałem świętego męczennika ani drgnęła.

— Toć to jakieś niegodziwe czary pruskie — szemrali coraz głośniej Polanie.

Księża i rycerze polscy, kto jeno miał co ze srebra, dokładali na wagę, lecz nic to nie pomagało: szala z ciałem świętego Wojciecha spoczywała wciąż na ziemi, jak gdyby ją kto wmurował.

A właśnie przechodziła tamtędy uboga wdowa. Ta widząc, co się dzieje przystanęła i rzekła:

— Pozwólcie, zacni mężowie, że i ja złożę swój dar ubogi na wykup świętego męczennika.

To mówiąc wyjęła z torby ostatni swój srebrny grosik i złożyła na wadze.

I o dziwo! Szala ze srebrem opadła gwałtownie w dół, a ciało męczennika uniosło się w górę. Zaczęto ku powszechnemu zdumieniu odejmować z szali jedną sztukę srebra po drugiej, ale wciąż było go za dużo. Wreszcie na wadze został tylko jeden srebrny grosz wdowi. I wówczas obie szale zrównoważyły się.

Przelękli się Prusowie na widok tak wielkiego cudu i teraz dopiero zrozumieli, kogo zabili. Wziąwszy więc, zgodnie z umową jedynie grosz okupu za zwłok: świętego, odeszli ze wstydem.

Posłowie Bolesława zdjęli ciało męczennika z wagi i złożyli do wielkiej rzeźbionej szkatuły, a zabrawszy ze sobą wszystko przywiezione srebro, powrócili do kraju. Ciało męczennika spoczęło najpierw w klasztorze Św. Augustyna w Trzemesznie, następnie 20 października, przeniesiono je uroczyście do katedry w Gnieźnie. Tu zaczęły się dziać wkrótce liczne cuda: ślepi odzyskiwali wzrok, niemi —mowę, a paralitycy — władzę w chorych członkach.

Wieść o tych cudach rozeszła się szeroko po świecie i dotarła aż na dwór cesarza niemieckiego, Ottona III, który był właśnie chory. Cesarz tedy złożył ślubowanie, że zaraz po wyzdrowieniu odbędzie pielgrzymkę do grobu świętego męczennika, a gdy istotnie powrócił do zdrowia, wybrał się w uroczystą podróż do Gniezna. Chciał przy tym poznać księcia polskiego, Bolesława, którego imię powtarzano ze czcią w wielu zachodnich krajach.

A było to w roku tysięcznym, kiedy na świecie działy się dziwne rzeczy. Najpierw nastąpiło wielkie trzęsienie ziemi, a potem ukazała się kometa. Zjawiła się ona na niebie w dniu 14 lutego i przerażała ludzi swoim widokiem. Zaczęto wśród gminu głośno mówić o zbliżającym się końcu świata.

Bolesław Chrobry, dowiedziawszy się o podróży cesarza do Polski, wyjechał ku granicy na spotkanie dostojnego gościa i razem przybyli do Poznania, skąd boso wraz z całym dworem polskim i niemieckim udali się w pielgrzymkę do Gniezna. Książę polski, chcąc uczcić należycie cesarza, polecił wysłać całą drogę do Gniezna barwnym suknem, a lud okoliczny witał serdecznie idących monarchów.

Podziwiał cesarz Otton zamożność kraju polskiego i piękną postawę jego rycerstwa i ludu.

Gdy przybyli do Gniezna, obaj władcy złożyli uroczysty hołd świętemu Wojciechowi, a cesarz ofiarował również dziękczynienie i dary za odzyskane zdrowie. Otton III, chcąc okazać obecnym, iż uznaje Bolesława za władcę niezależnego i godnego korony królewskiej, zdjął diadem cesarski ze swej skroni i włożył go uroczyście na głowę władcy polskiego, po czym wręczył mu włócznię św. Maurycego, jako symboliczną broń do walki z pogaństwem.

A potem przez wiele dni odbywały się w Gnieźnie igrzyska, śpiewy, pląsy oraz uczty wspaniałe, a po każdej z nich Bolesław kazał rozdawać złote i srebrne naczynia dworzanom i rycerzom cesarza Ottona. Na pożegnanie Bolesław Chrobry odprowadził cesarza aż do granicy państwa swego.

Biskup Wojciech stał się odtąd pierwszym świętym polskim i patronem Gniezna oraz gnieźnieńskiej katedry. Tak oto spełnił się sen jego o dwóch orszakach duchów: śnieżnobiałym i purpurowym. Stał się uczestnikiem orszaku w purpurowych szatach, czyli męczennikiem za wiarę.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

 

 

Przemko i Ludgarda

Był maj, czas na przedwieczerzu, kiedy już tylko zorze gorzały purpurą na szeroko rozlanej Odrze. Na zamku szczecińskim panował zmierzch i rozsnuwał się mrocznym chłodem po komnatach. Księżniczka Ludgarda przewlekła ostatnią nic na krosnach, na których tkała obrus dla kaplicy zamkowej, i zadumała się nad swą dolą.

Była sierotą i nie sierotą. Ojca swego księcia Henryka meklemburskiego, nawet nie pamiętała. Wyruszył z rycerstwem do Ziemi Świętej, gdy miała zaledwie kilka lat, i dotąd nie powrócił. Jedni mówili, że poległ w boju, inni, że żyje w niewoli u Saracenów. A matka jej, urodziwa księżna Anastazja, sprawowała rządy w dalekim Wismarze i nie miała czasu dla swej córki. Ludgarda wychowywała się więc u dziada swego, księcia Barnima szczecińskiego. Dobrze jej tu było, dziadkowie kochali ją bardziej niż własną córkę i nic jej zgoła nie brakowało, chyba tylko ptasiego mleka. Cóż, kiedy tęskniła za rodzicami.

Właśnie miesiąc temu ukończyła czternaście lat i stała się dorosłą damą, a dziadek żartował, iż teraz każdego dnia może spodziewać się swatów. Nie sądziła, że słowa opiekuna sprawdzą się tak rychło, bo oto dziś rano specjalni posłańcy przybyli na zamek szczeciński z wieścią, iż szlachetny panicz Przemko, dziedzic zmarłego księcia Przemysława, wyruszył już z Poznania, by pokłonić się o jej rękę.

Weszła służebna ze światłem prosząc na wieczerzę. Ludgarda ocknęła się z zadumy, wstała od krosien i przeszła do komnaty jadalnej.

W kilka dni później książę Przemko rzeczywiście przybył do Szczecina. Wjechał huczno i dworno na czele strojnej drużyny rycerskiej, młody i urodziwy, w pozłocistej zbroi, na ognistym rumaku.

Zuchwałe, czarne oczy rycerza spoczęły na nieśmiałej Ludgardzie, i serce zabiło jej gwałtownie w piersi. Nie wiedziała jednak, miłość li to była od pierwszego wejrzenia, czy też lęk jakowyś przed nieznanym losem.

Niebawem w kaplicy zamku szczecińskiego odbył się ślub młodej pary, skromny i cichy, jako że właściwe gody weselne miały sie rozpocząć dopiero w Poznaniu.
Książę Przemko niedługo bawił w Szczecinie. Wkrótce wyjechał ze swoją drużyną, by godnie przyjąć oblubienicę na własnej ziemi. W kilka niedziel później tą samą drogą wyruszyła z niewielkim orszakiem Ludgarda.

Spotkanie nastąpiło na granicy Pomorza i Wielkopolski, w warownym Drzeniu, zwanym później Drezdenkiem. Witał tu Ludgardę książę Przemko i stryj jego, Bolesław, książę kaliski oraz biskup poznański, Mikołaj i dworzanie. Jechali odtąd razem przez Ziemię Wielkopolską, wszędzie witani serdecznie przez rycerstwo, mieszczan i kmieci. Wjazd do Poznania był huczny i okazały. Kto żyw wyległ na ulice grodu, by przypatrzeć się młodej parze książęcej.

— Jadą, już jadą! — słychać było ze wszech stron.

Na czele orszaku jechał książę Przemko na karym rumaku, przykrytym aż do ziemi purpurową kapą zdobną herbami miast wielkopolskich. Pierś okrywał mu złocisty pancerz z wielkim białym orłem, a głowę zdobił hełm z podniesioną przyłbicą i pióropuszem z pawich piór. Ludgarda jechała obok w białej powłóczystej sukni, na białym jak śnieg rumaku okrytym błękitną oponą z haftowanymi złocistymi gryfami. Na jasnych, utrefionych w loki włosach widniała korona książęca.

Wśród rycerstwa i ciżby miejskiej rozległy się okrzyki na cześć młodej pary:

— Sto lat życia miłościwemu panu i małżonce jego! Szczęścia i licznego potomstwa!

Właśnie zbliżali się do katedry. Ludgarda podniosła opuszczone powieki i wzdrygnęła się od lęku. Mroczne wnętrze świątyni z dwoma rzędami świec po obu stronach wejścia zdało się jej mieć kształt żałobnego katafalku. Opanowała się, by nie krzyknąć.

Lecz oto otoczyli ich już dworzanie książęcy i rajcy Poznania z burmistrzem na czele. Przemko pomógł z gracją zsiąść małżonce z konia, a biskup Mikołaj w towarzystwie księcia kaliskiego Bolesława i jego małżonki Jolanty oraz kanoników poznańskich wprowadził nowożeńców w uroczystej procesji do katedry.

Lud Poznania przez trzy dni bawił się i ucztował za szczęście i pomyślność młodej pary. Na zakończenie godów weselnych odbył się na dziedzińcu zamkowym wspaniały turniej rycerski. Zjechali rycerze z Wielkiej i Małej Polski, z Pomorza i Śląska. Sam książę Przemko postanowił również wziąć udział w gonitwach. Nagrodą dla zwycięzcy miał być wieniec laurowy misternie wykonany ze złota przez złotników poznańskich oraz drogocenny miecz rycerski, oba z rąk księżnej Ludgardy.

Zasiadła ona wraz z dworkami na głównym krużganku zamkowym pod baldachimem przetykanym purpurą i złotem. Miejsce po obu jej stronach zajęły żony i córki zaproszonych rycerzy, dworki księżnej oraz najznamienitsze mieszczki poznańskie. Sami rycerze obsiedli w krąg na dębowych ławach dziedziniec zamkowy, aby nie uronić ani krztyny z zakończenia igrzysk.

Z dwunastu najodważniejszych rycerzy, którzy stanęli w szranki, po trzech dniach pozostali już tylko dwaj najdzielniejsi. O pierwszym z nich, w pozłocistej zbroi, mówiono, iż jest to sam książę Przemysław; kto zacz był drugi, w czarnej zbroi i na czarnym koniu — tego nikt nie wiedział. A oni stali już na przeciwległych krańcach dziedzińca gotowi do walki. Znad wygiętych karków końskich widać było strojne w pióropusze szyszaki z opuszczonymi przyłbicami oraz długie kopie.

Zabrzmiały fanfary. Rycerze pochylili się w siodłach i zniżyli kopie. Zadudniła ziemia pod ciężkim galopem rumaków i bój się rozpoczął. Dźwięczały głucho o tarcze kopijne brzeszczoty, a konie zdarte wodzami aż przysiadały na zadach, a następnie z wielkim impetem przebiegały tuż obok siebie, by zatoczywszy wielki łuk, ruszać znów całą siłą naprzód. Spod kopyt rumaków sypały się skry krzesane o bruk dziedzińca, a z nozdrzy biły ze świstem kłęby białej pary. I tak po trzykroć obiegli dziedziniec i starli się z sobą, ale żaden nad drugim nie uzyskał przewagi.

Lecz oto czarny rycerz zatoczył po dziedzińcu ogromny krąg, że omal się o ławy rycerskie nie otarł, i jak burza runął na swego adwersarza. Rozległ się kwik koni, trzask pękającej tarczy i książę Przemko, jak piorunem rażony, wypadł z siodła.

Podbiegli giermkowie, by ratować swego pana. Nie był ranny, jeno mocno poturbowany. Zabrzmiały gromkie okrzyki na cześć zwycięzcy, a drabanci odegrali fanfary oznajmiające koniec igrzysk.

Czarny rycerz dysząc ze zmęczenia podjechał na spienionym koniu tuż pod krużganek, na którym siedziała księżna Ludgarda, zdjął szyszak z głowy i skłonił się głęboko.

— Dobek! Dobek! — krzyknęli chórem rycerze i dworzanie.

Był to istotnie rycerz Dobiesław z możnego rodu wielkopolskiego Zarębów, rówieśnik i współtowarzysz zabaw chłopięcych księcia Przemysława.

Ludgarda wychyliła się z krużganku tuż nad głową jeźdźca:

— Smucić bym się winna, Dobiesławie, że pokonałeś małżonka mego, a swego pana, ale zwyczaj rycerski zabrania mi tego, bo na turnieju wszyscy są sobie równi. Kładę ci więc na skronie wieniec zwycięzcy. Strzeż godności rycerskiej jako źrenicy oka swego, a ten oto miecz niechaj ci służy ku obronie uciśnionych, a na zgubę wrogom.

Dobek zsiadł z konia i przyklęknął na jedno kolano, a ująwszy podany sobie miecz w obie dłonie i wzniósłszy oczy ku górze, tymi ozwał się słowy:

— Księżno Ludgardo, pani moja! Pierwszy raz ujrzałem cię w ogrodzie szczecińskim, gdym był tam z drużyną księcia Przemysława, i odtąd zapomnieć cię nie mogę. Przyjmuję ten wieniec na znak, iż jestem paziem twoim, a tym oto mieczem ślubuję cię bronić w niebezpieczeństwie aż po wszystkie dni żywota mego.

Szmer podziwu rozległ się wokoło nad piękną i pełną galanterii mową rycerza, Książę Przemko również podszedł ku zwycięzcy i zgodnie z obyczajem rycerskim podał mu dłoń:

— I ja ci, Dobiesławie, winszuję. Dzielnie się spisałeś, chociaż nadwyrężyłeś mi nieco zbroję — rzekł z uśmiechem. Ale w oczach paliły mu się skry źle tajonegc gniewu.

Od czasów wesela i turnieju rycerskiego minęło lat kilka i wiele wody upłynęło w Warcie ku Odrze i Bałtykowi. Nie potwierdziły się serdeczne życzenia mieszkańców Poznania. Na zamku książęcym nie słychać było ani wesołych zabaw, ani też dziecięcego szczebiotu. Młodziutką Ludgardę widywano jeno wczesnym rankiem, gdy ze służebną i kapelanem dążyła pospiesznie na jutrznię do kościoła. Była co dnia bledsza i smutniejsza, a szafirowe jej oczy pokryła mgła zadumy.

Wśród pospólstwa miejskiego poczęły krążyć wieści, że młody książę chętniej przebywa poza murami zamku u swej dawnej miłośnicy, branki niemieckiej, niż w komnatach małżonki. A on sam, w chwilach złego humoru lub pod wpływem burgunda mawiał z przekąsem:

— Złowiłem w wodach szczecińskich rybę, która zimną krew ma!

Wiedziano też powszechnie, iż książę Przemko usunął precz ze swego dworu Dobka Zarębę.

— Nie mógł mu wybaczyć zwycięstwa w turnieju — szeptano tajemniczo po kątach.

Byli też i tacy, którzy zaklinali się na wszystkie świętości, iż widywali wieczorem Dobka za murami grodu, okrytego czarnym płaszczem dla niepoznaki i zapatrzonego w oświetlone okna komnaty Ludgardy. Książę wydał nawet rozkaz straży zamkowej, by go schwytać i uwięzić, ale Dobek, w czas ostrzeżony, przepadł bez śladu.

I znów minęło kilka lat. Dla Ludgardy były one coraz cięższe i coraz smutniejsze. Książę otoczył ją zniemczałymi dworkami i służebnicami, które śledziły każdy jej krok, a komnaty jej zamienił w istne więzienie. Jedyną bliską i wierną jej osobą była stara piastunka, z którą przyjechała ze Szczecina.

Niechęć, a później nienawiść księcia ku małżonce – wedle opowieści służebnych – była z powodu bezpłodności Ludgardy. Przemko powiększył znacznie swą wielkopolską dzielnicę, bo po stryju Bolesławie odziedziczył Ziemię Kaliską, a książę pomorski, Mściwój, przyrzekł mu zapisać w testamencie Pomorze Gdańskie. Dumał więc książę coraz częściej i o królewskiej koronie Chrobrego, i o synu, któremu mógł ją w dziedzictwie zostawić.

Tymczasem nadszedł mroźny grudzień i książę, jak co roku, wybrał się ze swoją drużyną na polowanie. Z nieobecności tej skorzystał Zaręba, o którym znów było głośno w okolicy, i w przebraniu mieszczańskim, jako krawczyk, przekradł się do zamku. Ludgarda poznawszy go krzyknęła przerażona:

— Cóżeś uczynił, nieszczęsny Dobiesławie! Zgubisz mnie i siebie!

— Musiałem cię ujrzeć, pani, chociażbym miał zginąć, powiadają bowiem wokoło iż książę czyha na twe życie.

— Już mi niewiele tego życia zostało, Dobku — rzekła księżna wyciągając ku niemu chude i przejrzyste jak alabaster dłonie. Dobek współczuciem i ucałował ze czcią.

— Chcę cię bronić, pani, jestem przecież twoim paziem!

Książna zamyśliła się głęboko, po czym zdjąwszy drogocenny pierścień z dłoni rzekła:

— To pierścień, który dał mi mój dziad. Jedź z nim do Szczecina i proś mych bliskich o pomoc. Źle mi tu! Boję się bardzo księcia, boję się każdego dnia, każdej godziny!

Dobek skłonił się głęboko:

— Dobrze, o pani moja, pojadę choćby na krańce świata! I uczynię wszystko, co każesz!

Wtem przed zamkiem zatętniły kopyta końskie. Ludgarda przypadła do okna:

— Umykaj, Dobku, co tchu, bo zginiesz! Przemko wraca z polowania!

Wyprowadziła rycerza bocznym wejściem poprzez izbę piastunki. Nie minęły trzy pacierze, a już most zwodzony dudnił głucho odgłosem wracających myśliwych. Za chwilę Przemko wpadł wzburzony do komnat Ludgardy.

— Gdzie skryłaś gacha swego!? — krzyknął.

Ludgarda milczała nie podnosząc nawet powiek.

— Mów! — krzyknął — wiem wszystko od pazia mego, który was śledził!

Ludgarda podniosła oczy na męża. Przemko miał twarz zimną i twardą, jakby wykutą z granitu, a w czarnych jego źrenicach krył się nieodwołalny wyrok. Ludgarda osunęła się na kolana.

— Przysięgam ci, żem niewinna! Klnę się jako, niewiasta i małżonka twoja! Pomnij na Boga i na uczciwość tak książęcą, jako i małżeńską, i pozwól mi wrócić do domu ojców moich! Nie wezmę nic z tej komnaty: ani klejnotów, ani szat kosztownych! Odejdę w jednej koszuli i będę znosiła los choćby najbiedniejszy! Daruj mi tylko życie! Nie gub mnie!…

Książę bez słowa zaklaskał w dłonie, a gdy weszły służebne, wskazał im klęczącą i wyszedł z komnaty. Nazajutrz znaleziono Ludgardę w jej sypialni uduszoną. Było to 14 grudnia 1283 roku.

Książę, chcąc odwrócić od siebie podejrzenia o zbrodnię, wyprawił swej małżonce wspaniały pogrzeb, a trumna z jej zwłokami spoczęła uroczyście na katafalku w katedrze poznańskiej, do której z takim lękiem wstępowała Ludgarda dziesięć lat temu. A w dwa tygodnie później, trapiony wyrzutami sumienia, Przemko ufundował w Poznaniu klasztor dominikanek i wyposażył go hojnie we wsie: Piątków, Rudnicę i Zaparcicę z Jeziorem Gostyńskim.

Wieść o zbrodni przedostała się jednak za mury zamkowe, a nieznani śpiewacy ludowi układali na cześć Ludgardy pieśni i opowieści, które głoszono w czasie publicznych widowisk. W zamku Przemysławów zaś począł pojawiać się nocą cień Ludgardy w białej powłóczystej szacie, z dłońmi wyciągniętymi przed siebie i z na wpół uchylonymi ustami, w których zamarła ostatnia, nie wypowiedziana już skarga. Opowiadano też, że pod murami zamku ukazywał się również cień rycerza w czarnej zbroi i na czarnym jak kruk koniu. Zjawiał się późną nocą i przed świtaniem znikał wśród mroku. A jeszcze inni twierdzili, iż widzieli tego rycerza w katedrze w czasie żałobnego nabożeństwa, jak skryty za filarem wpatrywał się posępnym wzrokiem w trumnę Ludgardy na katafalku.

Ile w tych opowieściach było prawdy, mogłyby powiedzieć tylko mury zamku Przemysławów, gdyby mówić umiały.

Śmierć Ludgardy zaciążyła klątwą nad całym życiem Przemysława. Nie dała mu szczęścia i upragnionego syna ani druga małżonka, Ryksa, córka króla szwedzkiego, Waldemara, ani też trzecia żona, Małgorzata Brandenburska. Nie przyniosła mu chwały i szczęścia nawet korona królewska, którą arcybiskup Jakub Świnka włożył mu uroczyście na skronie 26 czerwca 1295 roku w Gnieźnie.

Los złowrogi sięgnął i po koronę królewską. Na zapusty, 1296 roku, wybrał się król Przemysław do Rogoźna. Urządzał tu turnieje rycerskie, naradzał się z panami, bawił się i wypoczywał. W środę popielcową, dnia 8 lutego, gdy całe rycerstwo spało snem kamiennym po nocnej biesiadzie zapustnej, nagle oddział knechtów i nieznanych rycerzy, nasłanych przez margrabiów brandenburskich i współdziałające z nimi możne rody Nałęczów i Zarębów, opanował gród i wdarł się do zamku. Śpiąca i na wpół jeszcze pijana straż królewska padła w walce lub pierzchła w popłochu. Na czele napastników biegł rycerz w czarnej zbroi. Wdarli się do komnat królewskich. Przebudzony ze snu Przemko porwał za broń i rzucił się ku drzwiom. Wtem zabiegł mu drogę czarny rycerz. W lewej dłoni trzymał płonącą pochodnię, a w prawej krótki miecz.

— Stójcie! On mój! — krzyknął do biegnących za nim, a następnie zaświecił pochodnią w oczy na wpół ubranemu królowi.

— Poznajesz mnie?

— Dobek! — krzyknął król Przemysław.

— Tak, ja! A to miecz darowany mi w turnieju przez Ludgardę dla obrony uciśnionych. Broń się, bo jeden z nas dwóch paść tu musi! To sąd Boży!
Rzucił pochodnię w ręce pachołka i natarł na króla. Zaszczękały miecze, aż skry posypały się w półmroku, i rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Wtem Przemko, cisnąwszy miecz na ziemię, porwał za stojący pod ścianą oszczep i pchnął nim straszliwie oburącz. Dobek uskoczył na bok i krótkim szychem wbił miecz pod odsłoniętą pachę przeciwnika.

— Za Ludgardę! — krzyknął — za Ludgardę!

Przemysław rozkrzyżował ramiona i runął na posadzkę. Dobek zwrócił się do stojących w drzwiach rycerzy:

— Reszta to sprawa knechtów brandenburskich, nie nasza.

Na koń, towarzysze! Na koń!

Zatętniły kopyta końskie i oddział jeźdźców z czarnym rycerzem na czele zniknął wśród nocy.

Tymczasem brandenburscy siepacze porwali króla chcąc go uwieźć do Marchii jako zakładnika. Był ciężko ranny, ale żył jeszcze. Wsadzili go więc na konia i wziąwszy między siebie, całą gromadą wymknęli się z Rogoźna.

Wstał pochmurny świt zimowy. Z dala słychać było odgłos pogoni. To straż królewska, opanowawszy się wreszcie z popłochu i trwogi, ruszyła w pomoc królowi. Knechci widząc, iż Przemko nie może utrzymać się na siodle, a pogoń tuż, tuż za nimi, dobili rannego sztyletami i porzucili przy drodze, a sami pomknęli lasami ku granicy Brandenburgii.

Okrutna śmierć Przemysława, który zaledwie siedem miesięcy dźwigał koronę Chrobrego, wstrząsnęła całym krajem i przeszła na stałe do kręgu podań. Lud głosił z uporem, iż była to kara Boża za umęczenie niewinnej Ludgardy. Miejsce zabójstwa Przemysława również zostało osnute ludowymi podaniami. Jeszcze w końcu XIX wieku pokazywano pod Rogoźnem, niedaleko wsi Łukowa, ogromny głaz zwany Kamieniem Przemysławskim, na którym miał spoczywać przez chwilę ciężko ranny król. Inna wieś koło Rogoźna, Porąbiec, ma — według podania — wywodzić swą nazwę z faktu, iż w tym właśnie miejscu uprowadzony i nieprzytomny z upływu krwi król Przemysław został przez napastników dobity, porąbany.

Tak oto zakończyły się głośne i tragiczne w swych skutkach dzieje miłości i nienawiści Przemka i Ludgardy.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

Zaniemyśl i Płowce

Zakon krzyżacki, sprowadzony ongiś do Polski przez Księcia Konrada Mazowieckiego dla obrony północnych rubieży Mazowsza przed pogańskimi Prusami, groził w wieku XIV zagładą całemu lechickiemu gniazdu. Podbiwszy przy pomocy miecza i pożogi całą dziedzinę pruską, wdarli się Krzyżacy na Pomorze polskie i do Gdańska, a wreszcie zagarnęli pograniczne ziemie, Chełmińską i Dobrzyńską.

Dawni pogańscy Prusowie, znani ze swoich łupieskich wypraw na Polskę, okazali się jedynie niesfornymi sąsiadami w porównaniu z tymi doskonale uzbrojonymi barbarzyńcami, osłaniającymi mord i rabunek znakiem krzyża.

Co kilka lat zbrojne roty krzyżackie wdzierały się daleko w głąb Wielkopolski i Kujaw, znacząc szlak swego pochodu łunami pożarów i zgliszczami miast i wsi. Polska, rozbita na wiele drobnych i skłóconych ze sobą księstw, nie zawsze mogła sprostać tej ogromnej potędze militarnej, wspomaganej przez cały ówczesny Zachód.

Przykładem zaciekłej walki na śmierć i życie między Polską a teutońskim krzyżactwem były wyprawy zbrojne w 1331 roku, które pozostawiły na Ziemi Wielkopolskiej i w pamięci jej dzielnego ludu niezatarte ślady w postaci licznych podań. Krzyżacy podjęli w owym roku dwie wielkie wyprawy: pierwszą w lipcu na Wielkopolskę, drugą we wrześniu na Kujawy i Kalisz.

Wielkopolska nie była wtedy przygotowana do wojny. Gdy więc roty krzyżackie, paląc po drodze Gniezno, Pobiedziska, Kostrzyń i Środę, zbliżały się od południa ku Poznaniowi, miejscowe rycerstwo wielkopolskie wspólnie z okolicznym chłopstwem zorganizowało wielką obronę. W tym celu wykopano ogromny wał ziemny wzdłuż łańcucha jezior: Zaniemyskiego, Wielkich i Małych jezior, Bnińskiego, Kórnickiego i Skrzynki aż do rzeki Kopły wpadającej do Warty na południe od Poznania. Okop ten, długości pięciu i pół mili, był wzmocniony nawodnionym rowem. W ten sposób powstała ogromna, naturalna reduta, broniona od zachodu i południa korytem Warty, a od wschodu owym okopem ziemnym, łańcuchem jezior i rzeką Kopią. Zamknięty tym szańcem obszar tworzył nieregularny prostokąt i obejmował pięć mil kwadratowych, a służył dla obrony ludności okolicznych wiosek, która schroniła się wraz z całym swoim dobytkiem. Krzyżakom nie udało się zdobyć tego obozu. Do rozprawy doszło pod Zaniemyślem, gdzie część oddziałów napastniczych została rozbita i zmuszona do wycofania się w kierunku Gniezna.

Wzdłuż tego wału przez długie wieki wykopywano kości najezdników, zbroję krzyżacką i miecze ze znakiem krzyża. A resztki owych szańców zachowały się po dzień dzisiejszy i po dzień dzisiejszy miejscowa ludność opowiada, iż te wały sypał i umacniał chłop wielkopolski lat temu przeszło sześćset dla obrony swego życia i mienia przed najazdem wroga.

Rok 1331 nie pozostał bez śladu także i w podaniach ludu Ziemi Kujawskiej. Jedno z nich, związane z bitwą pod Płowcami, tak mówi:

Kiedy Krzyżacy obładowani łupami powracali spod Kalisza i Konina do swoich granic, król polski, Władysław zwany Łokietkiem, zagrodził im ze swym rycerstwem drogę na Kujawach pod Płowcami i zadał dotkliwą klęskę. Krzyżacy zaczęli cofać, ale wtedy uderzył na nich od tyłu pewien książę wielkopolski. Napierani z obu stron, Krzyżacy zaczęli ratować się ucieczką na wschód, w kierunku Brześcia Kujawskiego.

Wieźli wtedy ze sobą ogromną, żelazną skrzynię, wypełnioną zrabowanymi skarbami, a nie chcąc oddać ich w ręce polskie, postanowili je zatopić. Nadjechawszy nad brzeg niewielkiego, ale głębokiego jeziora, położonego wśród pagórków, stoczyli żelazny jaszcz ze wzgórza wprost w głąb jeziora, a sami umknęli. Jezioro to zowie się Sadłożek. Leży o dwie mile od Brześcia Kujawskiego i o niepełną milę od Lubrańca, w dawnej majętności Słożek.

Od czasu bitwy pod Płowcami minęło wiele setek lat, a wieść o skarbach krzyżackich, spoczywających na dnie jeziora Sadłożek, była przekazywana wśród ludu z pokolenia na pokolenie. Zresztą nie tylko wśród ludu. Każdy bowiem z dziedziców Słożka, odstępując lub nabywając ową majętność, zastrzegał sobie w akcie sprzedaży czy kupna specjalne prawa własności na wypadek wydobycia owych skarbów z jeziora.

U schyłku minionego wieku jeden z kolejnych dziedziców Słożka, obywatel Wąsierski, postanowił nawet osuszyć jezioro i skarb ów wydobyć. Sprowadził w tym celu z Brześcia Kujawskiego specjalną machinę z czerpakami do wylewania wody. Ale praca ta została zarzucona, gdyż okazało się, iż dno jeziora zalegają ogromne warstwy grząskiego mułu i szlamu, w którym poszukiwania wszelkie są daremne.

Tak więc skarbiec krzyżacki wciąż jeszcze leży na dnie jeziora Sadłożek i do dziś krąży o nim wśród ludu podanie z czasów króla Łokietka.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

 

Diabeł Wenecki

Była pogodna wrześniowa noc. Poprzez niebo jak przez ogromny przetak przeświecała gwiazdami wieczność. Blady sierp księżyca na nowiu wychylił się właśnie nad lasem.

Piaszczystym gościńcem wzdłuż jeziora biskupińskiego wlókł się skrzypiąc dłub sznur ładownych wozów, zaprzężonych w woły. Przy każdym wozie szło dwóch pachołków z oszczepami w pogotowiu, jako że czasy były niespokojne i okolice roiły się od opryszków i hultajów. Za każdym wozem szły po dwa piękne rumaki, po cztery dorodne jałowice i stada wielkorogich baranów. A na wozach leżały worki z pszenicą, jęczmieniem i owsem, krupy wszelkiego rodzaju i dębowe kadzie z lipcowym miodem. Wszystko to stanowiło daninę wiezioną dla możnego pana, Jana Płomień czyka Nałęcza, zwanego też od zamku i wioski rodowej panem weneckim.

Na pierwszym wozie siedziała sama starszyzna: sołtysi i rajcy z Oćwieka, Komratowa, Gąsawy, Złotnik, Marcinkowa, Łysina i innych sąsiednich włości Wszyscy byli krajanami, Pałukami, wszystkich gniotła ta sama troska, więc też gwarzyli sobie przyjaźnie, uskarżając się na wspólną niedolę.

— Oto zaraz po żniwach przysłał do nas swych poborców — prawił wójt Józwa Olbrzych z Oćwieka — i wprost z pola kazał ładować co piątą kopę pszenicy, i własnym zaprzęgiem odesłać do Wenecji.

— A u nas z pastwisk pachołkowie weneccy zajęli dwadzieścia krów dojnych i drugie tyle dorodnych jałowic i byczków nie pytając się nawet, czyje to, i wszystko pognali do zamku dla pana — użalał się rajca z Łysina. — Wysłaliśmy do dziedzica dwóch radnych ze skargą na bezprawie i gwałt pachołków zamkowych, to kazał ich wtrącić do lochów i zapowiedział, że jeśli mu nie doślemy we dwie niedziele dwóch pięknych rumaków dobranych do maści, baryłki miodu i kopy wędzonych sandaczy to każe obwiesić obu radnych na szubienicy.

— A z nami to myślicie, kumie, że postąpił inaczej? — rzekł Jędrzej Dulęba ze Złotnik — dziesięć koni odesłać musieliśmy panu, cztery nowiutkie kute wozy z zapaśnymi kołami i kopę najprzedniejszych podków, a ile kulbak, uprzęży, batów! Wszystko mało. Tak samo osadził w areszcie dwóch naszych rajców, a stryjcóv moich i grozi śmiercią, jeśli ich nie wykupim.

— I to ma być sędzia poznański sprawujący roki w królewskim imieniu? — dorzucił ponuro Maćko z Gąsawy.
— Łotr, zdzierca, krwawy diabeł wenecki! — dogadywali inni.

Potem zaczęli gwarzyć o najświeższych nowinach krajowych, o tym, że miłościwie panująca królowa Jadwiga poślubiła księcia litewskiego i że może nowy król ukróci wreszcie samowolę i rozboje panów.

Właśnie dojechali do wielkiej zatoki Jeziora Biskupińskiego i skręcili na wschód. Na lewo pobłyskiwało między szuwarami wielkim półkolem Jezioro Weneckie, a hen w dali czerniał bór nad małym, ale głębokim Jeziorem Skrzyneckim.

śród tych trzech jezior, niby na wyspie obronnej, stał zamek srogiego sędziego poznańskiego, zbudowany z cegieł i wielkich głazów polnych, a nazwany Wenecją. Wokół zamku, w dolinie, rozsiadła się licha służebna wieś tej samej nazwy. Żaden herszt bandy zbójeckiej nie mógłby wynaleźć dla swego rzemiosła lepszej i bezpieczniejszej kryjówki na całych Pałukach.

Teraz, choć północ już dawno minęła, cały zamek jaśniał od rzęsistych świateł i rozbrzmiewał muzyką i gwarem.

— O, widzicie, widzicie? — szepnął trwożnie Kuba Wojas z Biskupina — diabeł wenecki znów wyprawia czarcie wesele!

— A jakbyście wiedzieli, kumie — odrzekł mu również szeptem Józef Olbrzych — toć to wszyscy wiedzą, iż dziedzic z Wenecji zapisał własną krwią Lucyperowi swoją duszę, byle się tylko życiem nacieszyć do syta.

— I ludzką krzywdą! — dodał inny.

— Nie inaczej, bez czartowskiej pomocy nie miałby takiej władzy nad ludem.

Jakby na dowód tych słów chłodny wiatr, jak zwykle przed świtem, powiał od jezior, gwiazdy zaczęły blednąć i pierwsze kury ozwały się po okolicznych wsiach. I oto jarzący się od świateł zamek wenecki zgasi nagle jak czarnoksięska latarnia, ucichły gwar i krzyki i tylko stado ogromnych, czarnych kruków zerwało się z pobliskich zarośli i z głośnym krakaniem poszybowało na wschód, w stronę ciemniejących na widnokręgu lasów.

Jadący na wozach, jako też pachołkowie, z trwogą pozdejmowali czapy i zaczęli żegnać się i głośno odmawiać „Ojcze nasz” i „Zdrowaś”, by złe duchy, opuszczające właśnie zamek, odpędzić od siebie. Nie upłynęło kilka pacierzy, gdy dojechali do wąskiego przesmyka, gdzie jeziora Biskupińskie i Weneckie zbliżają się do siebie na odległość kilku stai. Całą przestrzeń od jeziora do jeziora przegradzał wysoki wał obronny wzmocniony dębowym ostrokołem. W środku była ciężka brama z bierwion dębowych nabijanych hufnalami.

Przy bramie zatrzymała ich straż halabardników, a gdy się oznajmili, że przyjeżdżają z daniną z wsi okolicznych i po wykup swych kamratów-rajców, strażnicy zarechotali hałaśliwie:

— Z kamratów swoich to tam wielkiej pociechy mieć nie będziecie, bo już od wczoraj dyndają na szubienicy i krucy już ich trochę napoczęli, ale postronki szubieniczne jeszcze są całe i jak darami nie ułagodzicie jaśnie wielmożnego grabię na Wenecji, to i z wami to samo będzie.

Przybysze oniemieli z przerażenia i zbili się w trwożliwą gromadę.

— Dyć przede przywieźliśmy jaśnie wielmożnemu dziedzicowi wszystko, co nam przykazano — ozwał się najśmielszy ze wszystkich Józwa Olbrzych.

— Swojemu panu trzeba przywozić skorzej, radośniej i więcej, niż kazał — odrzekł jeden ze straży — wczoraj w południe minął termin wykupu zakładników.

— A teraz czekajcie cierpliwie i cicho pod wrotami, by i z waszej skóry bębnów nie wyprawiono — ozwał się drugi halabardnik. — Pan grabia długo w noc ucztował i teraz śpi, a biada, jeśli go kto przed południem obudzi.

Więc zziębnięci i głodni czekali pół dnia przed ostrokołem szykując się już na najgorsze.

Po południu wpuszczono przybyszów za ostrokół, a następnie poprzez most zwodzony na dziedziniec zamku. Przed wejściem, na tarasie zamkowym wysłanym szkarłatnym suknem, stał głęboki fotel na kształt tronu, a na nim w karmazynowej todze, wdzianej na lekki półpancerz, ze złotym, grubym łańcuchem na szyi siedział Jan Nałęcz, hered de Venetiis i włości okolicznych sędzia ziemski poznański. Za sędziowskim fotelem stali dworzanie w barwnych, pasiastych strojach wedle mody niemieckiej, z prawej strony pisarz sędziowski, a z lewej kat z mieczem, cały w czerwieni. W głębi dziedzińca, pod murem, stały trzy szubienice, na których kołysały się z wolna trupy zakładników włościańskich.

 

 

 

Przybyli sołtysi i rajcy padli przed srogim sędzią na twarz i nie podnieśli się wcześniej, aż na wyraźny jego rozkaz. Potem pisarz sędziego odczytał zebranym memoriał sędziowski, iż najwyższą powinnością poddanych jest posłuszeństwo i składanie danin należnych swemu prawowitemu panu.

—  A za upór i opieszałość czeka was to, co spotkało waszych kumotrów — wskazał dłonią na szubienice.

Potem ekonom sędziego zaczął wywoływać kolejno przybyłych i wyczytywał z listy wszystko, co każdy z nich winien dziś przywieźć. Okazało się, iż żaden nie miał całej daniny, temu brakowało stągwi miodu, temu parę baranów, ów miał za mało pszenicy… Próżno klęli się na Boga i przysięgali, że wszystko przywieźli zgodnie z nakazem i że chyba im pisarz w rejestrach dopisał. Sędzia wenecki uniósł się gniewem i kazał wszystkich zakuć w dyby. Jeden tylko rajca z Łysina doznał łaski w oczach grabiego, bo przywiódł mu dwa piękne ogiery, czarne jak noc, z białymi strzałami na czołach. Tego jedynego kazał puścić wolno do domu.

Straż i pachołcy weneccy rzucili się tymczasem do wyładowywania wozów i do zakuwania w dyby nowych więźniów. Rozpoczął się płacz i lament ogólny.

Wtem przed mostem zwodzonym u bram zamku weneckiego zatętniły liczne kopyta końskie i rozległ się głos fanfar zwiastujących dostojnych gości. Grabia wenecki pchnął swego giermka, by dowiedział się, kto zacz przybył. Ten wrócił po chwili zdyszany, wołając już z dala, że to sam najjaśniejszy król polski, Władysław, przybywa do Wenecji na roki królewskie.

Sędzia wenecki pobladł okrutnie i począł szarpać z wściekłości złoty łańcuch na piersi.

— Jeszcze on nie król, jeszcze go Wielka Polska panem swym nie obrała.

Natychmiast wysłał dowódcę swej gwardii, by nie opuszczać mostu zwodzonego, a straży rozkazał szykować się do obrony zamku. Ale było już za późno. Straż przy bramie, przerażona samym imieniem królewskim, opuściła most zwodzony bez rozkazu, i wspaniały orszak wjechał na dziedziniec zamkowy.

Na czele jechało czterech strojnych drabantów z fanfarami zdobnymi w białe królewskie orły, a tuż za nimi oddział przybocznej straży królewskiej z krótkimi mieczami w dłoniach i wielkimi tarczami. Polem wkroczył na dziedziniec oddział łuczników i halabardników, a dopiero za nimi poczet panów i rycerzy polskich w pozłocistych zbrojach i różnobarwnych płaszczach. Zajechawszy przed zamek wszyscy ustawili się w półkole, a ze środka orszaku wystąpił na wspaniałym białym rumaku jeździec ubrany bardzo skromnie w szary, barani kożuch podróżny. Lecz oto drabanci pochylili przed nim ze czcią orły królewskie i odtrąbili uroczysty hejnał, a z orszaku paliów polskich wystąpił kanclerz wielkiej pieczęci i oznajmił donośnym głosem:

— Miłościwie nam panujący z Bożej łaski Władysław, Król Małej i Wielkiej Polski, Szląska, Pomorza i Mazowsza, Wielki Książę Litwy i Rusi przybywa do Wenecji, by tu osobiście odprawić roki królewskie.

A król Władysław Jagiełło — on to bowiem był we własnej osobie — potoczył okiem po szubienicach, włościanach zakutych w dyby, wozach pełnych dobytku, z których czeladź zamkowa przed chwilą wyładowywała spiżę i zwrócił się do dziedzica zamku:

— Wyście to dziedzic wenecki?

— Tak jest, Jan Nałęcz, hered de Venetiis i włości okolicznych, sędzia ziemski poznański — odrzekł hardo.

Król wskazał na szubienicę i zakutych w dyby, i rzekł powoli:

— Widzę, że pięknie sądzicie, mości sędzio poznański. Ale teraz prawem starszeństwa ustąpicie mi na chwilę sędziowskiego stolca.

Wnet drabanci królewscy otoczyli dumnego panka i sprowadzili go ze schodów, a król Władysław wolnym krokiem wszedł na krużganek zamkowy i zasiadł w sędziowskim krześle. Po prawej jego stronie stanął kanclerz królestwa, po lewej pisarz, a po obu stronach na schodach zbrojni halabardnicy. Król rozkazał rozkuć uwięzionych sołtysów i rajców i ogłosił wszem wobec:

— Otwieram roki królewskie, kto jest pokrzywdzony, prześladowany lub ograbiony niech stanie przed oblicze królewskie i da świadectwo prawdzie.

Niedawni więźniowie przemienili się w oskarżycieli. A z podziemi zamkowych wyjrzały zza krat blade twarze i ozwały się głosy:

— I my też świadczyć chcemy! I my też!

Na rozkaz królewski otworzono wejście do lochów i wyprowadzono na dziedziniec kilkadziesiąt postaci bardziej do trupów niż do żywych ludzi podobnych. Niektórzy mieli jeszcze żelazne łańcuchy na rękach i nogach i idąc pobrzękiwali nimi przed grabią weneckim. Ten bladł i zieleniał na przemian i coraz to sięgał prawicą po miecz u boku, ale dwaj królewscy drabanci baczyli pilnie na każdy ruch magnata.

I rozpoczęły się roki królewskie, jakich zamek wenecki nie pamiętał: o mord, o tortury, o gwałt, grabież mienia, krzywoprzysięstwo, niewolę ludu.

— Szatan, czart, krwawy diabeł wenecki — oto były tytuły, którymi obdarzano najczęściej dziedzica Wenecji.

Król słuchał wszystkiego w milczeniu, ale po każdej nowej skardze oblicze jego stawało się coraz surowsze, a rysy nabierały wyglądu rzeźby kamiennej. Wreszcie gdy ostatni z ciemiężonych zakończył swoją skargę, król zwrócił się do zebranych:

— Kto świadczyć chce w obronie dziedzica Wenecji?

Głuche milczenie zaległo dziedziniec zamkowy. Wówczas król zwrócił się do magnata:

— Co macie, mości grabio, na waszą obronę?

— To, iż jestem wolnym panem de Venetiis i wsi sąsiednich i sędzią ziemskim poznańskim, i bez trybunału wielkopolskiego nikt mnie ani sądzić, ani więzić nie ma prawa.

Na to król:

— Kto jako sędzia mordował, więził i grabił niewinnych poddanych swoich, ten na prawo powoływać się nie może. Powinieneś, grabio, za zbrodnie swoje dziś jeszcze zawisnąć na jednej z tych szubienic, by ci jednak dać czas na poprawę, skazuję cię na wieczyste więzienie w zamku poznańskim i na konfiskatę wszystkich dóbr i majętności, które przechodzą odtąd pod władzę królewską.

Po czym rozkazał zdjąć z niedawnych więźniów żelazne łańcuchy i okuć w nie możnego dziedzica Wenecji. Polecił też, by cały inwentarz żywy i zapasy żywności rozdać wszystkim poszkodowanym włościanom.

W godzinę później orszak królewski, żegnany błogosławieństwem tłumnie zebranych wieśniaków, opuszczał zamek uwożąc z sobą skutego w łańcuchy diabła weneckiego i wspólników jego zbrodni.

O północy burza straszliwa rozszalała się nad okolicą, a pioruny jeden za drugim biły w zamek wenecki, że wreszcie zapłonął wśród nocy jak wielka pochodnia. Gdy nazajutrz okoliczni włościanie przybyli do Wenecji, by sprawdzić, co się stało, znaleźli zamiast zamku tylko dymiące ruiny. Jedni twierdzili, iż to szatan, kumoter diabła weneckiego, zburzył swą siedzibę, by nie służyła ludziom, inni byli zdania, że to słudzy możnego grafa, którzy w czasie roków rozbiegli się po okolicy, splądrowali i zburzyli zamek szukając ukrytych skarbów.

Jak było naprawdę, nikt się ani wtedy, ani później nie dowiedział. Od tego czasu zaczęło jednak w ruinach straszyć. O północy stada ogromnych kruków i wron zlatywały z hałasem do zamczyska, a wkoło murów rozlegał się tętent, i jeździec czarny na czarnym rumaku wjeżdżał w zamkowe podwoje. Potem w mrocznych oczodołach okien rozbłyskały światła, rozlegał się gwar i wrzawa, lecz przed świtem wszystko uspokajało się i cisza śmiertelna panowała wokoło. To krwawy diabeł wenecki odprawiał nadal swoje czarcie wesele.

Pastuszkowie, którzy paśli w dzień krowy wokół zamczyska, bo trawa tam była wyśmienita, opowiadali między sobą, iż w głębokich lochach pod ruinami spoczywają ogromne skarby pilnowane przez złego ducha. Razu pewnego Jasiek Owczarzyk rzucił do lochu zamkowego czapkę swoją, a czarcie licho wyrzuciło mu ją z powrotem napełnioną dukatami. Inni pastuszkowie poszli jego śladem, ale czart wyrzucał czapki z powrotem, napełnione tym razem krowim łajnem. A Wojtek Łęga, który zawsze stroił największego zucha i gadał, że się strachów nie boi, bo ich nie ma, wziął pewnego dnia z domu ogromną gromnicę, hubkę i krzesiwo, chleba z serem w torbę i nic nikomu nie mówiąc poszedł szukać skarbów w lochach weneckich. Wrócił dopiero po trzech dniach, ale siwutki jak gołąbek i z oczami, które do końca życia miały wyraz przerażenia. Gdy go ktoś zapytał, co widział w podziemiach zamku, kładł tylko palce na ustach i szeptał „tss…” uśmiechając się głupkowato i bezradnie jak dziecko. Zły napiętnował go na całe życie.

Imię zaś okrutnego dziedzica poszło w przysłowie i odtąd nazywano go nie inaczej, jeno diabłem weneckim.

 

Autor: Stanisław Świrko

źródło: “O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie” (Wyd. Poznańskie, 1984)

ilustracje: Dominik Płóciennik

 

 

Materiał z :szlakpiastowski.pl

Czytaj więcej